“Podróże z pazu…” Nie, nie, nie – tym razem “Podróże z PRZYPAŁEM” czyli pierwszy (z 3) artykułów o historiach, w których popisaliśmy się swoim nieogarnięciem. Niektóre od razu były dość komiczne, w innych byliśmy na siebie wściekli i przerażeni, ale z upływem czasu jesteśmy w stanie podejść do nich z dystansem.
1. Tragikomiczny żart sytuacyjny
Po 8 dniach trekkingu w parku narodowym Torres Del Paine w chilijskiej Patagonii, wracaliśmy do miejscowości Puerto Natales. Całą drogą rozmawialiśmy o tym, co zaraz zjemy i o gorącym prysznicu. Zastawialiśmy się też, co zrobimy z butlami gazowymi, które zabraliśmy do gotowania posiłków. Zabraliśmy 2 duże, a zużyliśmy ledwo połowę jednej. Wieczorem w hostelu poszedłem do kuchni przygotować herbatę.
Spotkałem tam paczkę znajomych, którzy następnego dnia mieli ruszyć w trasę, z której my właśnie wróciliśmy. Wywiązała się między nami rozmowa. Po ich stronie przodowała jedna dziewczyna, najlepiej znała język angielski. Gdy nie skończyłem jeszcze zdania na temat jakieś szczegółów trasy, dziewczyna zapytała skąd jestem. Odpowiedziałem, że z Polski i powróciłem do swojej wypowiedzi. Nie odwzajemniłem jej pytania, bo średnio mnie interesują takie informacje, no i nie chciałem przerywać wypowiedzi. Dziewczyna jednak sama wróciła do tematu i zapytała „A czy wiesz skąd my jesteśmy?”. No nie wiem – odparłem – z Francji? Ona: „nie, z Izraela”. OK – odparłem. A wtedy dziewczyna „Masz z tym problem?”. Pytanie mnie powaliło – „Jak to problem, dlaczego miałbym mieć z tym problem?” – zapytałem. A ona na to, no bo mówisz „OK”.
Kurde, o co jej chodzi, mam rozwinąć baner powitalny, wyciągnąć trąbki i czapeczki imprezowe oraz pompony, by z entuzjazmem małego dziecka cieszyć się, że spotkałem żydów – pomyślałem. Bezpiecznie więc odpowiedziałem „No dużo tutaj osób z Izraela”. Miłe nastawienie do rozmowy ewidentnie opadło z jej strony, a ja naprawdę nie mam żadnego problemu z żydami. Ale nie przejąłem się tym, bo akurat czajnik z wodą zaczął piszczeć. Nalałem wody do kubków i, z życzeniami powodzenia na trasie, pożegnałem się.
Gdy już byłem w połowie drogi do pokoju, przypomniałem sobie jednak o butlach z gazem. Koszt jednej to około 40 zł, a nam się już nie przydadzą, są ciężkie i zajmują sporo miejsca, więc trzeba się ich pozbyć. Zawróciłem więc do kuchni i wpadłem z pytaniem „Ej, a nie chcecie gazu, bo nam został?”. Dopiero, gdy to powiedziałem, dotarło do mnie – ty debilu, właśnie zaproponowałeś gaz żydom, na dodatek jako Polak, kiedy przed chwilą doszło między wami do dziwnego zgrzytu o wasze narodowości. Świetnie, właśnie zapewniłeś dalsze paliwo żydom do nazywania Polaków antysemitami… a ja tylko chciałem im pomóc. Jeden chłopak wybuchł śmiechem, chyba dotarła do niego ta sama myśl. Dziewczyna odpowiedziała, że już mają. Ona chyba też odnalazła z czasem drugie dno w mojej wypowiedzi, bo 2 godziny później, gdy spotkałem ją na korytarzu, jej spojrzenie na mnie nie było zbyt miłe 😀
2.Snupi, gdzie jesteś?!
Drugiego dnia naszej autostopowej wyprawy do Turcji (a więc równocześnie pierwszej naszej podróży autostopem w życiu) złapaliśmy ciężarówkę. Pierwszą w naszej historii, bo dotychczasową trasę przebyliśmy tylko w samochodach osobowych. Snupiego schowaliśmy do transportera, bo kierowca przyznał, że nie zauważył Snupiego, a boi się trochę psów. Iza usiadła z tyłu na łóżku, a ja na przednim siedzeniu ze Snupkiem na kolanach, więc gdy wysiadaliśmy z pojazdu, to jego pierwszego postawiłem na poboczu drogi, by z wysokiej kabiny ciężarówki odbierać resztę bagażu od Izy. Mieliśmy całkiem sporo tych gratów, oprócz 3 plecaków, jeszcze kilka siatek foliowych, bo rano zdążyliśmy zahaczyć o sklep spożywczy. Pożegnaliśmy się z kierowcą i zaczęliśmy zakładać bagaże na siebie.
Gdy już wszystko było na naszych plecach i w rękach, to z przerażeniem zauważyliśmy, że nie ma torby ze Snupim. Od razu w mojej głowie wybuchła panika – chyba nie został w kabinie, albo, co gorsze, na poprzednim postoju, przecież miałem go na kolanach… tak mi się wydaje… Rozglądamy się nerwowo po okolicy, a ten mały bidak sturlał się w swoim transporterze do rowu. Na szczęście rów był suchy i czysty. Z torby nie dobiegał żaden dźwięk, byliśmy przerażeni, że coś mu się stało, ale gdy do niego zajrzałem, siedział tylko z miną „czy mógłbyś mnie już stąd zabrać”.
To nie był jedyny raz, kiedy Snupi postanowił zabawić się w żółwia. O ile tamta sytuacja nie była dla niego groźna, to w Turcji mogło skończyć się już tragicznie. W Turcji autostopem jeździ się wspaniale, średni czas łapania okazji nie przekracza 5 minut, ale kierowcy nie za bardzo przejmują się bezpieczeństwem swoim, twoim i innych. Bardzo często wyrzucali nas wprost na jezdni autostrady – gdy jechali prosto, to mijali zjazd, który nas interesował i zatrzymywali się na poboczu kilka metrów za nim.
Znowu Snupiego wystawiłem jako pierwszy bagaż i zaczęliśmy się wypakowywać, podczas gdy za naszymi plecami ciągle śmigały samochody, które skręcały na zjazd. W pośpiechu zaczęliśmy zakładać plecaki, by jak najszybciej uciec z tego niebezpiecznego miejsca. Gdy zarzucaliśmy właśnie plecaki, Snupi, z sobie tylko znanych przyczyn, zaczął się wierzgać w swoim transporterze, może on też był przestraszony miejscem. Robił to tak mocno, że cały transporter zaczął się turlać raz za razem i tak wykonał kilka obrotów, to trwało ułamki sekundy, a my nie mieliśmy jak zareagować, bo właśnie byliśmy wygięci w jakieś chińskie zera – pokraczne pozycje przy zakładaniu ciężkiego plecaka. W tym ułamku sekundy Snupi przefikołkował ponad 1,5 metra na jezdnię zjazdu. W tym czasie przejechał po nim na szczęście tylko jeden samochód i to blisko prawej strony. Ale równie dobrze Snupi mógłby skończyć jako naleśnik… Od tamtej pory staramy się pamiętać, by Snupiego stawiać prostopadle do jezdni, by ,przy ewentualnym turlaniu, pozostał na bezpiecznym fragmencie drogi.
Ta chwila, obfitowała w jeszcze jedną porażkę. Szybko złapaliśmy Snupka i przeszliśmy kawałek dalej na zakręt zjazdu, gdzie samochody jechały już dużo wolniej. Jak wspomniałem, w Turcji średni czas łapania autostopu to kilka minut, ba, nie raz było tak, że zanim jeszcze zdążyliśmy się rozpakować z poprzedniego samochodu, już zatrzymywał się następny. A tutaj byliśmy już dobre 3 minuty i minęło nas kilkanaście samochodów, ale nikt się nie zatrzymał. Wtedy dostrzegliśmy, że na wstecznym biegu po poboczu jedzie samochód, z którego przed chwilą wysiedliśmy. Zapomnieliśmy telefonu… to był dopiero 4 albo 5 dzień naszej wycieczki, a telefon służył nam wtedy za aparat fotograficzny, mapę GPS i jedyny kontakt z cywilizacją. Gdybyśmy go stracili, to cała podróżą stałaby się 2 razy trudniejsza w realizacji.
3.Buty za 6 tys. zł
Bilety do Ameryki Południowej udało nam się kupić w super promocji, 230 euro w obie strony za osobę. W obie strony przesiadkę mieliśmy Sao Paulo. W drodze powrotnej mieliśmy 7 godzin oczekiwania na lot do Madrytu. Długo zastanawialiśmy się czy to dobry pomysł wychodzić na miasto. Słyszeliśmy przecież, że w korkach Sao Paulo można stać kilka bitych godzin, bo w mieście żyje ponad 20 mln ludzi. Jest to największe miasto Ameryki Południowej. No i jeszcze ta wysoka przestępczość. Jednak wylądowaliśmy o 9.00, więc godziny szczytu właśnie mijały, a do przejechania mieliśmy niewielki kawałek autobusem, potem metro, które przecież w korkach nie stoi. W metrze podszedł do Izy starszy mężczyzna i ostrzegł, żeby schowała zawieszony na szyi aparat i biżuterię z rąk. Na następnej stacji wszedł chłopak, ubrany jak wzorcowy członek latynoskiego gangu ze wszystkich amerykańskich filmów o Los Angeles. Z blizną na szyi po jej poderznięciu. No ekstra… zachciało nam się wycieczek. “Na szczęście mamy przy sobie tylko prosty aparat i kartę kredytową. Jeśli więc przeżyjemy, to straty nie będą wielki” – uspokajaliśmy się żartami. Poza tym za cel obraliśmy w miarę bezpieczne okolice głównej ulicy Paulista.
Na miejscu okazało się, że odbywa się tam jakaś bożonarodzeniowa parada (zobaczenie murzyna przebranego za Świętego Mikołaja, choinek, bombek i ludzi przebranych za renifery w otoczeniu palm i tropikalnego upału robiło wrażenie). Na ulicy było dużo różnych służb porządkowych, więc zagrożenie jeszcze bardziej zmalało.
Zwiedziliśmy 3 parki i ruszyliśmy w drogę powrotną. Trochę się zgubiliśmy i przez chwilę trafiliśmy do dość odludnych zakamarków, gdzie zaczęliśmy się obawiać napadu, ale szybko udało nam się znowu wrócić do głównej części dzielnicy. Tam trafiliśmy na ulicę usianą sklepami odzieżowymi. Iza stwierdziła, że musi odnaleźć sklep firmy Melissa. To firma produkujące obuwie typu baleriny z kauczuku. Jeszcze w samolocie wspominała, że chciałaby je kupić, nie tylko jako pamiątkę, ale buty, które przydadzą na kolejne wyprawy: pod prysznic, do chodzenia w wodzie, w każde warunki, których nie wytrzymają zwykłe buty. No i, jak zapewniała, w Polsce są one cholernie drogie, a w Brazylii można je kupić o wiele taniej. Jednak gdy przez cały dzień nie mogliśmy trafić na sklep Melissa, to odpuściła. Na tej ulicy jej żądza odżyła. Mówiłem Izie, że nie mamy dużo czasu, ale mieliśmy teoretycznie jeszcze godzinę zapasu. Ustaliliśmy, że jeśli nie znajdziemy sklepu w ciągu najbliższych 5 minut, to go odpuszczamy.
Nie znaleźliśmy, ale gdy już zmierzaliśmy w stronę metra, sklep Melissa pojawił się sam na naszej drodze. Decyzja mogła być tylko jedna, w środku dostępny był każdy model w każdym kolorze. Iza w miarę szybko wybrała 3 modele, ale potem wybór między nimi już był bardzo czasochłonny, a potem jeszcze kolor… Iza kupiła buty warte w Polsce 350 zł, za równowartość 120 zł. Zapas czasu jednak niepostrzeżenie stopniał, okazało się, że do metra mamy jeszcze spory kawałek drogi.
Wchodząc do metra byliśmy jeszcze spokojny, że zdążymy. Gdy wysiedliśmy, okazało się że rozpętała się burza. Na ulicach zaczęły płynąć wręcz potoki wody sięgającej do kostek. Szybko zrozumieliśmy, czemu to właśnie w Brazylii narodziły się buty z gumy i dlaczego tak popularne są japonki, havaianas itp. obuwie. Z drobnymi problemami, na ogromnej pętli autobusowej udało nam się znaleźć nasz przystanek. Autobus kursował co 20 minut, ale ten, który powinien zaraz odjeżdżać, nie przyjechał. Następy gwarantował nam powrót na lotnisko zaledwie 20 minut przed zamknięciem bramek do odprawy – według rozkładu, a jak będzie w rzeczywistości… Nie mogliśmy nic zrobić, pozostała nam tylko nadzieja, że poprzedni autobus uległ awarii, a nie że obydwa stoją w gigantycznym korku.
Na szczęście następy autobus przyjechał minutę przed czasem, ale zanim nagromadzony tłum zapakował się do środka, to ruszyliśmy z 3-minutowym opóźnieniem. Byliśmy mocno zestresowani, przecież z doświadczenia w Warszawie wiemy, że kiedy pada deszcz, to wszyscy kierowcy zaczynają jeździć jak potłuczeni i wszystko jedzie wolniej. Tylko że w Warszawie pada deszcz, a tu właśnie trwa tropikalna burza. Gdyby u nas spadło tyle wody, to całe miasto musiałoby zacząć pływać kajakami. W mieście autobus jechał wolno, by nie chlapać wodą na przechodniów, ale nie trafiliśmy na żadne duże korki. Poza miastem autobus już gnał i nadrabiał opóźnienie. Niemniej dotarliśmy do lotniska tylko 15 minut przed zamknięciem bramek, a lotnisko jest ogromne. Zanim dotarliśmy do bramek ten czas stopniał już do 5 minut.
Uffff, udało się, ale gdyby tylko ten jeden autobus też nie przyjechał, utknął, cokolwiek innego, to Izy Melissy zamiast 200 zł oszczędności, przyniosły by nam jakieś 6 tys. zł wydatku na nowe bilety, albo przynajmniej 200 zł na taksówkę.
4.Pożegnanie z Turcją à la Sütlaç
To miał być nasz ostatni dzień w Turcji. Noc spędziliśmy u rodzeństwa, które ugościło nas w swoim mieszkaniu na obrzeżach Ankary. Wykąpani, ja ogolony pierwszy raz od 1,5 miesiąca, najedzeni i wyspani ruszyliśmy. Bardzo długo czekaliśmy na okazję, bo tego dnia zaczynał się Ramadan Bajram – święto zbliżone swoim przekazem do Wielkanocy, bo jest zakończeniem postu, ale swoim przebiegiem bardziej do naszego Bożego Narodzenia, bo całe rodziny zjeżdżają się świętować wspólnie przez 3 dni.
Większość ludzi ruszyła na spotkania już dnia poprzedniego, więc samochodów było bardzo niewiele, a te, które jechały, były wypełnione do ostatniego miejsca. W końcu zatrzymał się dla nas młodych chłopak, jechał sam. Po pół godziny wysiedliśmy jednak z auta, bo chłopak jechał po autostradzie w tempie 80km/h. A to dlatego, że zamiast drogą, zajęty był nieustannym zerkaniem na Izę. Stwierdziliśmy, że to bez sensu, bo w takim tempie to na pewno nie wyjedziemy dzisiaj z Turcji. Szybko złapaliśmy nową okazję – cysternę. Zamienił stryjek siekierkę na kijek, bo cysterny jażdżą maksymalnie 80 km/h. Specyfika ich ładunku powoduje, że są trudne do prowadzenia. Ta była jednak pusta, więc żwawo dotarliśmy aż pod Stambuł, gdzie kierowca wyrzucił nas na stacji w sąsiadującym barem. Pora na obiad. Już wychodziliśmy po posiłku, gdy skusił nas widok Sütlaç – tureckiego deseru, przyrządzanego z mleka i ryżu. Wyjątkowo nam zasmakował podczas naszego pobytu, więc odrobina słodkiej przyjemności była idealnym pożegnaniem z Turcją.
Szybko złapaliśmy 3 kolejne okazje, najpierw na europejską stronę Stambułu, a potem poza miasto. Tam zgarnął nas chłopak, który jechał do miejscowości położonej zaledwie 50 km od przejścia granicznego z Bułgarią. W aucie poczułem się trochę słabo, ale nie dziwiło mnie to: upał był wyjątkowo nieprzyjemny, a odkąd opuściliśmy restaurację w ciągu godziny zdążyliśmy kilka razy pomieszać ten upał z nastawionymi na maximum klimatyzacjami w autach. Gdy wysiedliśmy także Iza oznajmiła, że nie czuje się najlepiej i chyba musi iść w krzaki. Mi dalej było tylko trochę słabo. Przeszliśmy 100 metrów za zjazd i czekaliśmy na jakikolwiek pojazd. W ciągu 5 minut mój stan diametralnie się pogorszył. Poczułem ogromne skurcze żołądka. Iza czuła się nieźle, ja z kolei czułem, że nigdzie dalej już nie dam rady dzisiaj pojechać. Zeszliśmy więc na zjazd autostrady, wszędzie wokół drogi, jak daleko sięgał nasz wzrok, rosły gęste i ostre krzaki. Ale ja nie byłem w stanie już przebierać nogami, a biegunka zbliżała się w ekspresowym tempie. Wbiliśmy się w te krzaki i znaleźliśmy kawałek wolnej od krzaków przestrzeni, nie większy niż 8 metrów kwadratowym, porośnięty suchą i wysoką na 1,5 metra trawą. Z trudem ugnietliśmy ją pod namiot. Snupi nie był zadowolony, bo nie miał w ogóle możliwości poruszać się wśród tych zarośli. Jego próba odnalezienia dogodnego miejsca na siku i „dwójki” wyglądała komicznie. Iza odczuwała tylko lekki ból i więcej wizyt w krzakach nie odnotowała. Ja z 10 razy wychodziłem z namiotu. Ból był chyba najgorszym, jaki czułem w życiu. A coś o nim wiem, bo miałem złamany nos, ręce, nogi, żebra, skręcenia kostek, kolana i wiele lżejszych kontuzji. Było tak źle, że w pewnym momencie chciałem już dzwonić po pogotowie. Ale jak, bez znajomości języka tureckiego, wytłumaczę mojemu rozmówcy co mi jest i że jestem gdzieś w krzakach na autostradzie? Gdy ból momentami odpuszczał i myślałem że zaraz zasnę, to sen odpychały nieustanne dźwięki rozbijania się koników polnych – wielkości małych myszy – o metalowe barierki drogi (jak się rano przekonaliśmy setki z nich tych uderzeń nie przeżyło). Mi udało się zasnąć ok. 3 w nocy. Rano nie było już ani papieru toaletowego, ani wody, którą zużyłem do mycia rąk i uzupełnia wody w organizmie. Autostrada świeciła pustkami, ale pojawił się patrol policji, który zawiózł nas do stacji nieopodal granicy. Po drodze byłem przekonany, że i tak umrę, bo policjant jechał 160 km/h i jednocześnie karmił na komórce swoje wirtualne zwierzątko. Może to lepiej, odwróciło to zainteresowanie mojego mózgu od mojego żołądka i pozwoliło dotrzeć do łazienki. Z wykąpania, najedzenia i wypoczęcia u rodzeństwa w Ankarze nie pozostała żadna resztka…
Snupiemu też daliśmy trochę nieszczęsnego deseru, ale jego zatrucie nie dosięgnęło nawet w najmniejszym stopniu. Kolejny dowód na to, o ile bardziej wytrzymałe są psy względem ludzi.
Foty śliczne,Niesamowite widoki.Czytam wszystko jednym tchem bo wyprawy bardzo ineteresujące…………i Wasz Snupi bochater wspólnej wyprawy.Pozdrawiam i do Montrealu zapraszam.
Dziękujemy 🙂 Mam nadzieję, że śledzisz nas na facebooku, bo tam piszemu na bieżąco. A Montreal… kto wie, kto wie. Mamy pomysł przedostanie się przez USA, Kanadę, Alaskę do Kamczatki, a potem Chiny i powrót koleją do Polski 🙂
Byłam w Izraelu i przez cały pobyt nie miałam problemów z tubylcami, a większość z nich wiedziała że jestem z Polski. Może po prostu tak trafiliście. Ilu ludzi tyle samo charakterów, a ci po prostu mieli muchy w nosie 🙂
Wydaje mi się, że w swoim kraju większość osób zawsze jest życzliwa dla turystów. Ale może być, że tak akurat trafiliśmy.
Wpadki z happy endem potem zamieniają się w przygody z dreszczykiem 🙂 Oby tylko takie nas spotykały!
Jednak zawsze trzeba pozostać czujnym i nie wpaść w myślenie “eee tam, na pewno nam nic się nie stanie” 😉
Kurcze, uwielbiam czytać Wasze historie 🙂
WOW, dziękuję, dla mnie,jako dziennikarza, to ogromny komplement. Muszę tylko dojść do wprawy w interpunkcji,czasem też stylistyce, bo zawsze służbowo ktoś jeszcze robił korektę. A tak samemu, to brakuje czasu by nabrać dystansu, by zacząć zauważać błędy:) Nie pozostaje nic innego, jak tylko więcej pisać 🙂
Ciekawe zdjęcia, jak zawsze 🙂
Ej, a nie chcecie gazu? 😀
@Bart, a jaki masz? 😉