AKTUALIZACJA LISTOPAD 2019 -Pomimo naszej rosnącej “popularności”, artykuł poniżej wciąż pozostaje w większości aktualny. Być może to kwestia naszego braku umiejętności marketingowych i zarządzania, a być może naszych zasad etycznych i światopoglądowych, a być może mieszanki tego wszystkiego.
Jest długo, nawet bardzo, ale, mam nadzieję, interesująco i wiele Wam to pokaże.
Zmęczony powoli zaistniałą sytuacją. Zainspirowany także Waszym zdziwieniem, że za naszą wyprawą nie stoi rząd firm walczących o możliwość współpracowania z nami w tak „wspaniałym przedsięwzięciu” oraz wywiadem dla czasopisma – o tym, czy na blogu podróżniczym da się zarabiać. Opiszę, jak wygląda to z naszej perspektywy, tj. prowadzenie bloga, będąc cały czas w podróży i odsłonię trochę kurtyny polskiego „zarabiania” na blogu.
Nigdy nie chciałem żebrać od innych – zwykłych ludzi, by pomagali mi realizować moje marzenie i, jakby nie patrzeć, przyjemność (pomimo wszystkich trudów wyprawy) oraz, niejako, inwestycję w samego siebie. Dlatego nie chcieliśmy rozpoczynać żadnej zbiórki na patronite czy polakpotrafi, siepomaga itp. Jak robi mnóstwo osób, a jeszcze więcej nam doradzało. Chcieliśmy to wszystko ogarnąć samodzielnie. Liczyliśmy, że uda nam się zdobyć wsparcia z innej strony. Sądziliśmy, że uda nam się zdobyć wspomnianych partnerów. Nawiązać poważne współprace. Nie chcieliśmy i nie chcemy mieć sponsorów, którzy dawaliby nam kasę (zresztą teraz wiem, że to w Polsce niemal niemożliwe) z różnych powodów. Chcieliśmy zdobyć wsparcie producentów, którzy przekazywaliby nam swój sprzęt w zamian za naszą “pracę” dla nich (co obejmuje wyjaśniam akapit niżej), a także płacili za reklamę, jako niejako jest widoczność ich produktów na naszych materiałach.
Zamysł nie był tylko taki, żeby zdobyć wsparcie kogokolwiek i zdobyć cokolwiek, ale też nie taki, żeby zdobyć tylko to, czego potrzebujemy. Chcieliśmy uzyskać produkty, których jakość już znaliśmy i ceniliśmy. Chcieliśmy jednocześnie nawiązać jak najwięcej współpracy z polskimi firmami, żeby promować polskie produkty. Czasem nawet te, których do końca nie potrzebujemy w podróży, ale spodobała nam się ich idea. Ktoś pomyśli „tani chwyt”… no nie do końca. Chodziło nam o to, że skoro już wyjechaliśmy z Polski na dłuższy czas, to chcielibyśmy wciąż w jakiś sposób przyczyniać się do jej rozwoju. Serio, często mamy dylemat, że rozbijamy się po Ameryce Południowej, zamiast robić coś ważnego: ja – być rzetelnym dziennikarzem Polsce, albo pójść pracować do policji, bo mam ukryty talent dostrzegania w ludziach złych stron i wad, a Iza tworzyć jakąś fajną bajkę dla dzieci… ale zostawmy ten wątek na inny post.
***
Chciałbym tylko nadmienić, że oczywiście nie wszystkie firmy i współprace, które poniżej opiszę, tak wyglądają. Są firmy, które wykazują się bardzo pozytywnie. Zresztą, zauważyliście już pewnie, że czasem niektóre z nich wymieniamy na naszych social mediach. Nie dlatego, że robię to na siłę, czy każe mi to umowa, ale dlatego, że doceniam ich zaangażowanie i ich produkty. Znacie mnie już na tyle, że wiecie, że piszę zawsze to, co sądzę. UWAGA: Firmy, które wymienione są u nas na stronie (w zakładce zadaj pytanie i kontakt), nas nie zawiodły. Sytuacje, które opisuję dotyczą firm, z którymi już nie mamy żadnej współpracy.
Jednak te firmy to wyjątki, a bardziej rzeczywisty opis sytuacji, przynajmniej naszej, przedstawią te mniej udane współprace.
W zamian za produkty, oferowaliśmy i oferujemy firmom przekazywanie zdjęć (by wykorzystali w swoich social mediach, katalogach, prezentacjach biznesowych, jednym słowem – co tam sobie chcą), oznaczanie ich na naszych zdjęciach, w artykułach, recenzje (z zastrzeżeniem, że będą one obiektywne, a nie pochlubne i pisane na kolanie) itp. Zawsze dodaje też zdanie “wszelkie formy i zakres współpracy są otwarte do dyskusji”.
Niestety uzyskanie tego wsparcia nie do końca nam się udaje, bo niektórzy ludzie, którzy pracują w marketingu i public relation w polskich firmach to jakieś dinozaury. Na dodatek chyba skamieniałe, bo ich wyobraźnia, inwencja twórcza i polot równy jest właśnie kawałkowi skały.
O ile rozumiem pewne niepowodzenia w poszukiwaniu partnerów jeszcze przed samą wyprawą, gdy wielu z nich mogło nie wierzyć w nasze przedsięwzięcie. O tyle teraz, jedyne wytłumaczenie jakie znajduję, jest niezrozumienie trendów, które w USA czy zachodnich krajach Europy biją już rekordy. Tam firmy stawiają na influencerów i na pokazywanie rzeczywistej wartości swoich produktów. Rozumieją też, że influencerem nie musi być wielka gwiazda, a już na pewno nie taka oderwana całkowicie od dziedziny, jaką reklamuje. Bo zwykli ludzie coraz lepiej wyłapują sztuczność (was też śmieszą zdjęcia pięknie umalowanych modelek na środku pustyni w spodniach jeansowych przy temperaturze +45 stopni – najlepsze jest to, że wiele podróżniczek próbuje to naśladować, a inne kobiety wpadają w kompleksy).
W Polsce nadal szczytem marzeń marketingowca jest mieć w reklamie Antonio Banderasa, reklamę w telewizji i wcisnąć coś klientowi, by potem zlać go ciepłym moczem w razie reklamacji, niezadowolenia, innego problemu. Tyle się mówi o tym, jak niski jest koszt utrzymania klienta – względem kosztu jego pozyskania – ale nie wiem, do kogo trafia ta zasada. Dla przykładu podam sytuację, gdy zareklamowałem buty górskie kupione w USA. Moja reklamacja została uwzględniona na podstawie… ZDJĘCIA i to było 3 lata temu. A w Polsce? Ile z Was usłyszało odmowę uznania reklamacji, bo Wasza noga jest nieodpowiednia do buta? Albo bo używaliście go za często? (śmieszne, ale tak naprawdę – tragicznie żałosne).
Wracając do kwestii influncerów. Polskie firmy, które nie potrafią nawet zbudować swojego social media i mają 500-1000 obserwujących, zamiast rozpocząć jakiś fajny, spójny, jednolity projekt, budować wspólnie coś z blogerami/influencerami, swój i blogera wizerunek i wspólnie się rozwijać, to one … chciałyby przyjść na gotowe, rzucić jakiś pojedynczy ochłap, gotowej gwieździe, świecącej niczym goły tyłek Kim Kardashian, a dostać w zamian wszystko, najlepiej recenzję – oczywiście pochlebną oraz zdjęcie swojego logo na twojej głównej stronie bloga. W ten oto sposób my dostajemy odmowy współpracy, bo mamy za mało lajków (od firm, które same mają ich 1/5 tego, co my), albo takie zawrotne oferty jak 10, 15, 20% zniżki („rekordzista” negatywny 8%, rekordzista w znaczeniu pozytywnym 45% ) na swoje produkty, podczas gdy ich ceny katalogowe są o 20% większe niż w sklepach zewnętrznych i w tych sklepach zewnętrznych są często bardzo atrakcyjne promocje.
Rozumiem jeszcze takie propozycje przy udzieleniu nam wsparcia kilkudziesięcioma rzeczami, wartymi kilka tysięcy, ale te firmy to oferują przy chęci “zakupu/zdobycia” przez nas jednego czy 2 produktów. A przecież tyle z Was się nas pyta o sprzęt, jakiego używamy. Wystarczy więc, że jedna czy 2 osoby zakupiłyby produkt z naszego polecenia, to firma już ma zwrot inwestycji, jaki poczyniła w przekazaniu nam sprzętu.
To dobry moment, żeby przejść do zagadnienia iż wiele firm wchodzi we współpracę z blogerami, którzy mają tysiące obserwujących, ale te tysiące są bardzo często sztucznie „nabite”. Ci obserwujący to puste konta czy różnego rodzaju booty – programy komputerowe, które nie niosą żadnego realna zainteresowania kontem blogera. Widzicie czasem komentarze pod zdjęciem typu „super”, „twoje konto jest świetne, zajrzyj do mnie”, po czym wchodzisz w konto autora tego komentarza i widzisz, że to konto ma +30k (tysięcy) obserwujących. Tak, możesz mieć prawie 100%, że ten komentarz napisał właśnie boot. Ma on na celu przyciągnięcie innych użytkowników instagramu (czy innego social media) do tego konta i generować „organiczny ruch”. Najlepiej to sprawdzić po poziomie zainteresowania pojedynczym postem takiego blogera. Przykładowo ktoś ma 30 tysięcy obserwujących, a jego zdjęcie/post lubi tylko 200, może 300 osób, a czasem o wiele mniej. To jednak jest osobny, bardzo obszerny temat, który mogę kiedyś opisać, ale na razie podam link do ciekawego artykułu, który wyjaśnia bardzo wiele w tej kwestii https://noizz.pl/nauka-i-technologia/jak-kupuje-sie-lajki-i-followersow-na-instagramie/1wqvcf6?utm_source=fb_onet&utm_medium=social&utm_campaign=share_desktop_top
Blogerów możecie zweryfikować poprzez stronę socialblade.com lub hypeauditor.com Po wpisaniu loginu dowolnego konta, zobaczycie wykresy – wszystkie nienaturalne – pionowe kreski oznaczają kupowanie lajków (wyjątkiem od tego jest stworzenie materiału, który stanie się viralem lub udostępnienie konta przez inne duże i “zdrowo” działające konto). Możecie też zerknać na wskaźnik zaangażowania – engagemnet rate – czyli ilość reakcji (tzw.polubień) i komentarzy porównana do osób obserwujących konto ogółem. Jeśli wskaźnik wynosi mniej niż 4% , możecie być niemal pewni, że konto jest napompowane sztucznymi lajkami. Sprawdźcie sobie kilku polskich czy zagranicznych blogerów, zobaczycie jaką są wydmuszką. U nas wskaźnik zaangażowania oscyluje wokół 9, co jest wynikiem bardzo pozytywnie wyróżniającym się, można powiedzieć więc bardzo dobrym. Czasem spada, gdy dojdzie do naszej społeczności dużo osób w jednym momencie. Czy to po jakieś prezentacji, wystąpieniu czy udostępnieniu nas przez inne konto. Wtedy potrzeba ok. 2-3 tygodni, by się ustabilizował. By nowi obserwujący albo zaczęli się udzielać albo jednak zrezygnowali z obserwowania naszych losów.
Tutaj ciekawostka. Istnieją osoby wredne, zawistne i grające nieczysto, które potrafią zlecić “atak” kupionych obserwatorów na swojego konkurenta. W ten sposób popsuć mu statystyki, a może nawet narazić na konsekwencje ze strony administratorów social mediów. Przecież często do kupienia takich akcji wystarczy podanie samej nazwy konta, które chcemy “podrasować”. Mało kto weryfikuje czy zleca to faktycznie właścicielem konta czy ktoś inny Jeśli prowadzicie swoje konta, lepiej opracujcie strategię działania na wypadek takiego “ataku”.
Ktoś z Was pomyśli sobie, o ten to chciałby kokosów i wszystko za darmo. To teraz przechodzimy do kolejnego wątku. Przecież nie dostajemy sprzętu za darmo. Otóż byle jakie stockowe zdjęcie (zdjęcie stockowe, to zdjęcie, które można ściągnąć ze specjalnych serwisów, wykupując do niego prawa i wykorzystać je do swoich celów. Oczywiście można wykupić zdjęcie na wyłączność, ale zazwyczaj to samo zdjęcie może kupić nieograniczona ilość podmiotów). Takie o to zdjęcie kosztuje np. takie lepsze – minimum 100 zł. Ile zatem dla firmy powinno być warte ładne, spersonalizowane zdjęcie z ich konkretnym produktem, w pięknym krajobrazie, w faktycznym użyciu produktu?
Od nas producenci mogliby dostać takie zdjęcia, publikujemy takie zdjęcie w internecie, ogląda je mnóstwo osób. Tymczasem mamy absurd, że ktoś chce dostać reklamę i jeszcze chce, żebym zapłacił za produkt, który mam mu reklamować. To budzi tylko moje politowanie, zwłaszcza, że taka polityka, to nie tylko próby małych firm, robią to nawet duże firmy i polscy dystrybutorzy gigantycznych, globalnych, znanych marek. Chwila… Tak właściwie, to głównie oni. Małe firmy zdają sobie sprawę, że nie stać ich na inne reklamy. Ponadto zakładają je często młodzi ludzie, którzy rozumieją już panujące/nadchodzące trendy, że koszty innych reklam są nieadekwatne do korzyści, że standardowe reklamy się wypalają.
Żeby nie pisać ogólnikowo w nieskończoność, opiszę zamiast tego 4 przykłady, które nas dotknęły i wyczerpują wiele braków polskiego „rynku”.
Polski producent, który przekazał nam odzież termokatywną jeszcze rok przed aktualną wyprawą. Znali nasze dalsze plany i przez 8 miesięcy mnie zwodzili, nie dając jasnej deklaracji – czy wchodzą, czy nie, we współpracę, by miesiąc przed wyprawą odpowiedzieć, że oni się jednak wycofują, bo „wolą iść w środowisko biegaczy, a nie górsko-turystyczne”.
Teraz bardzo ważne wyjaśnienie, które odniesienie ma do całego zagadnienia. W przypadku tej firmy prosiliśmy o ubrania za jakieś 800-1000 zł ceny rynkowej, powtarzam RYNKOWEJ. Jaki jest więc koszt producenta? Trzeba sobie coś uzmysłowić. Mianowicie ogromna ilość produktów w sklepach sprzedawana jest z marżą sięgającą 100%. Sprzedając koszulkę termoaktywną za 100 zł, sklep kupił ją za 50. To teraz, kto mi powie, ile producenta kosztowało wyprodukowanie tej koszulki? Pal licho, przyjmijmy już aż 30 zł. Dla mnie trzeba być mocno zacofanym marketingowo, i nie tylko marketingowo, żeby pożałować w dużej firmie 300 zł na promocję i reklamę, która trwałaby nieustanie przez cały czas trwania naszej podróży, nawet jeśli ktoś „chce się skupić na środowisku biegaczy”. Tym bardziej, że pierwotnie sam pomysł się im podobał. Poza tym, ile wart był czas mój (to ich nie obchodzi), ale tego pracownika na prowadzenie konwersacji przez miesiące, by potem to olać…
Inna firma, polski oddział globalnej marki. Sami się do nas odezwali, czy chcemy wejść z nimi we współpracę. Po otrzymaniu 2 rzeczy, wyciągnięcie każdej następnej było niczym pokojowe negocjacje ws. Palestyny. A przecież współpraca już trwa, widzą, że się wywiązujemy. Wyjaśniasz, tłumaczysz, że jakby przekazali jeszcze inne rzeczy, to wtedy prawie tylko ich produkty byłyby widoczne na zdjęciu, zamiast innej dużej firmy (z którą nic nas nie łączy, a na zdjęciach ich loga się tylko ze sobą gryzą), ale gdzie tam… nie bardzo to do nich przemawia. Jak już coś zdecydowali się przekazać, to my musieliśmy opłacić koszt wysyłki za granicę i cło, co w praktyce niewiele się różniło od tego, jak byśmy sobie to wszystko samodzielnie i normalnie kupili w kraju, gdzie aktualnie byliśmy.
Najlepsze w wielu firmach jest właśnie to, że zachowują się tak, jakby od samego początku nie wiedziały, że wyjeżdżamy na drugi koniec świata. To, co powinno być dla nich mega atrakcyjne, staje się dla nich wielce problematyczne. To przejaw kolejnego zastrzeżenia, jakie mam. Ci ludzie w ogóle nie nadążają: nie weryfikują do końca z kim wchodzą we współpracę. Wspomniani przeze mnie blogerzy napędzani pustymi kontami do jedno, ale ci marketingowcy nawet nie interesują się tobą i twoją aktualną sytuacją, nie kontaktują się z tobą ws. tego, co robisz, co oni robią, co chcą dostać – a przecież zaangażowanie z dwóch stron to klucz do sukcesu. Firma ma do mnie zastrzeżenia, że wysyłałem im zdjęcia za późno, ale już nie docenia, że zamiast zdjęć, zostali wcześniej mnóstwo razy oznaczeni w naszych zdjęciach na social mediach (co nie było częścią umowy) albo są w intro naszego vloga. Nie potrafią tego nawet zweryfikować, bo nie mają wystarczająco osób do tego albo po prostu nie ogarniąją kuwety.
Największy cyrk się zaczyna, jak firma nie ma swojej osoby od marketingu i PR, tylko wykonuje to dla niej jakaś zewnętrzna, jakże wielce, „KREATYWNA” agencja reklamowa. Rozmawiasz z jakąś Panią o butach, która nie ma do końca pojęcia, jakie dokładne parametry ma but i czy nadaję się w teren, gdzie chcesz go użyć. Po czym otrzymujesz buty ze starej kolekcji, a następna Pani z innej firmy – która w międzyczasie przejęła obowiązki tamtej – ma do Ciebie jakieś zastrzeżenie, że wysyłasz jej zdjęcia butów z kolekcji, której już nie ma. Tylko czy naprawdę w posiadaniu „ambasadorów” takich jak my, chodzi o to, by byli oni niczym cotygodniowe gazetki promocyjne z supermarketu spożywczego? Czy chodzi o budowanie długofalowego wizerunku i identyfikacji marki oraz pokazywanie, że ich sprzęt faktycznie daję radę przez X czasu w trudnych warunkach?
Wątek obuwia dotyczy naszego dawnego partnera, naszym obecnym partner w tych produktach jest La Sportiva. To, że La Sportiva zdecydowała się nas wesprzeć, jest idealnym przykładem zacofania polskiego rynku. Bowiem wsparł nas nie polski dystrybutor, ale centrala tej firmy we Włoszech. A La Sportiva to potęga i legenda w produkcji butów górskich i turystycznych. Ta firma posiada ambasadorów, którzy wyczyniają cuda w górach i są znanymi na całym świecie alpinistami/wspinaczami. Mimo to La Sportiva dostrzegła w nas potencjał i chce nas wspierać.
W kwestii braku zaangażowania, normą jest także brak odwzajemnienia postów o sobie nawzajem. W sensie, firmy nie wspominają o nas na swoich kanałach, a przecież nasza wyprawa jest czymś ciekawym.
Np. nasz dawny partner obuwniczy, relacjonuje podróż Amerykanina po Afryce, a on nas wspomnieli od wielkiego dzwonu, może ze 3 razy przez rok. Przecież nie muszą pisać „ej dajemy tym ludziom sprzęt za darmo”. Mogą to zrobić w sposób, który da ciekawą treść odbiorcom. Jednocześnie dawaliby na tacy swoim odbiorcom nas, czyli dowód, że sprzęt ich produkcji daje radę w trudnych warunkach. Jednocześnie pomogaliby nam się rozwijać, co jest przecież z korzyścią dla nich. Już pomijam takie pomysły, że sami mogliby zadać o naszą promocję w innych mediach, wykorzystując wartości, które chcemy przekazać, np. o adopcji czy porzucaniu zwierząt i tworzyć ciekawy kontent, który przyciągnie nowych ludzi do nich.
Kolejna firma, która sama się do nas odezwała, że chce być naszym sponsorem – produkująca akcesoria dla psów. Mieliśmy sobie wybrać co tylko chcemy. Akurat pod ręką mieliśmy kontakt z chłopakiem, który leciał do Brazylii i miał zabrać dla nas aparat fotograficzny. Ostatecznie się nie udało z aparatem z powodów czasowych. Zamiast tego stwierdziliśmy, że mógłby więc zabrać rzeczy od tej firmy i śmigła do uszkodzonego drona jednego z żeglarzy, których poznaliśmy w Brazylii. Chłopak nie miał za wiele miejsca w bagażu, więc na pierwszy rzut poszły tylko jakieś drobiazgi od tej firmy o wartości rynkowej nieweiele ponad 100 zł. Chłopak nie mógł zabrać tego, na czym zależało nam najbardziej – nowego transportera dla Snupiego. Od razu ostrzegłem „sponsora”, że te rzeczy mogą ostatecznie do nas nie trafić, z przeróżnych przyczyn i nakreśliłem skomplikowanie całej naszej sytuacji. No i stało się, chłopak zapomniał tych drobiazgów, bo skupił się na zbaraniu śmigieł do drona (za długa historia, by ją tutaj przytaczać). Ale jakiś miesiąc później znalazłem dziewczynę, która lecieć miała do Peru i zabrać dla nas mogła nowy transporter. Piszę więc z wielką radością do firmy, że mogą szykować transporter. Oni mi odpowiadają, że nie przekażą nam nic więcej, bo „zablokowaliśmy” ich tym, że nie dotarły do nas poprzednie rzeczy… Czaicie?! To się nazwa pomoc i zrozumienie dla podróżników na drugim końcu świata z psem, powód – 100 zł wartości rynkowej, czyli produkcyjnej kilkadziesiąt złotych. Czyli o wiele, wiele mniej, niż gdyby mieli nam te rzeczy wysłać do Brazylii. Podkreślam, sami się do nas zgłosili z propozycją.
No i jeszcze jeden przypadek. Firma ubezpieczeniowa, która dostawała od nas, zgodnie z umową kilka zdjęć miesięcznie, a do tego dorzucaliśmy wiele więcej w „gratisie”, np. tagowanie w postach. Ani razu nie potrafili mi nawet zorganizować normalnej wizyty. Najpierw umówili mnie do dermatologa w klince, gdzie nie przyjmuje dermatolog, potem do szpitala, gdzie jak przyszedłem, to odmówiono mi pomocy. A na sam koniec współpracy – na szczęście umówa z nimi wygasa z końcem lipca, firma odmówiła wykonania zabiegu (po otrzymaniu z Brazylii zdjęcia) usunięcia mi pieprzyka, który może być zaczątkiem czerniaka. Jak tak traktują swoich ambasadorów, to jak potraktują szarego człowieka? Czy mogę powiedzieć o niej jedno dobre słowo? Jedyne, że zaoferowali nam kupno nowego aparatu, po tym, jak nasz wpadł do wody. Ale wolałem nie sprzedawać duszy diabłu, bo w ostatecznym rachunku, na pewno nie byłby ten aparat nam przekazany za „darmo”.
AKTUALIZACJA Z LISTOPADA 2019 – Pomimo naszej rosnącej “popularności” niewiele się zmieniło. Dlatego prosimy Was o pomoc i wsparcie. Jak wspomniałem na początku tego artykułu – kiedś nie chcieliśmy zbierać pieniędzy wśród naszych odbiorców. Teraz patrzymy na to trochę inaczej. Także podróż i blogowanie zweryfikowały kilka wyobrażeń i sytuacji.
Prowadzenie bloga, wbrew pozorom, bardzo sporo nas kosztuje. Przykładowo, w 2 lata i 2 miesiące podróży wydaliśmy 70 tys. zł, z czego ok. 10 tys. pochłonęło stricte blogowanie i czynności z tym związane (wymiana sprzętu z powodu usterek – laptop i kamera – jak część z Was może pamiętać, z dnia na dzień przestały działać w Brazylii i w ciągu miesiąca musieliśmy wydać ponad 5 tys. zł), nieudanej próby naprawy aparatu fotograficznego, zakup muzyki do filmów na YT, utrzymanie strony. a nie wliczamy w to wydatków przed wyjazdem – zakup pierwszego – odpowiednio mocnego laptopa, kamery itd. Dochodzą koszty mniej oczywiste: wykupywanie kart SIM i pakietu danych internetowych w każdym kolejnym kraju, by na bieżaco wrzucać krótkie posty (w wielu krajach szybki i duży pakiet danych to luksus). Noclegi w bardziej cywilizowanych i spokojniejszych miejscach, tylko po to by coś napisać jakiś dłuższy post, zedytować zdjęcia, zmontować, opublikować, wysłać i mnóstwo podobnych pierdół (dla lepszego zrozumienia podam przykład – kiedyś ktoś chciał nam pomóc zmontować filmik na naszego vloga, ale internet w Boliwii był takiej szybkości, że materiał wysyłał się 5 dni, a i znalezienie takiego miejsca było dla nas wyczynem. Na marginesie tylko wspomnę, że do zmontowanie filmiku my sami potrzebujemy ok. 2 tygodni pobytu w sprzyjających warunkach). Zatem musi to być miejsce z prądem, internetm i spokojem jednocześnie (często, gdy ktoś nas zaprasza do swojego domu, nie pracujemy nad blogiem, bo nie wypada siedzieć z nosem w komputerze, gdy ktoś nas gości). Często modyfikujemy plany, czasem kilka dni, tylko pod publikację treści. Gdybyśmy podróżowali sami dla siebie, moglibyśmy robić wszystko dużo bardziej dziko, czyt. taniej, i mieć zupełnie inny sprzęt, czy wręcz nie mieć połowy.
Jednocześnie dostajemy bardzo dużo wiadomości, że dzięki nam ktoś zdobył odwagę i motywacje i zdecydował się: adoptować psa, wyjechać ze swoim psem, przełamać swoje lęki i spróbować czegoś nowego, zaczął spędzać czas bardziej aktywnie, a nawet kupił bilet w jedną stronę na drugi koniec świata, czy spróbował podróżowania z plecakiem czy autostopem. Zmusiliśmy do przemyślenia całego systemu wartości danej osoby i otrzowyliśmy jej oczy na zagadnienia, o których nie miała pojęcia. Zaczęliśmy więc czuć, że ten blog jest potrzebny, że robimy coś ważnego, że nie chodzi tu już tylko o pokazywanie jak przekracza się granice kolejnego kraju, ale o całkowicie inne granice. To Wy jeszcze powodujecie, że nie zostawiliśmy już dawno tego bloga. Wasze słowa pochwały, że podoba Wam się nasz sposób pisania i prowadzenia bloga. Nie chcemy więc go zamykać.
Oczywiście, blog jest inwestycją w nas samych, to nie jest tak, że robię go tylko dla Was. Gdy zakończymy już nasz projekt okrążenia Ziemi i osiądziemy gdzieś na dłuższą chwilę, może uda nam się dzięki niemu zdobyć jakąś ciekawą pracę. Ja i Iza rozwijamy swoje umiejętności językowe i ogólno-poznawcze. Iza uczy się także montażu, a właściwie uczyła, bo chwilowo przestaliśmy montować filmiki z powodu braku czasu. Na razie musimy jednak powiedzieć wprost, nie mamy z tego bloga prawie nic namacalnego. Jak mogliście od nas wcześniej się dowiedzieć, nawiązanie SENSOWNYCH współprac z polskimi firmami jest bardzo trudne i nie jest źródłem dochodu. Być może to kwestia naszego braku umiejętności marketingowych i zarządzania, a być może naszych zasad etycznych i światopoglądowych, a być może mieszanki tego wszystkiego. Te wszystkie, mało atrakcyjne, odpowiedzi firm sprawiają, że czujemy się jakby to wszystko, co robimy, było takie nic nie znaczące, jakby to była bułka z masłem. A przecież słyszeliśmy, że można, że da się i co chwilę docierają do nas takie wieści, że na blogu można zarabiać, że ktoś z zachodu dostał katamaran. I wtedy się zastanawiamy, czy to my jesteśmy za słabi, czy w złą stronę kierujemy swoją energię. Ale o tym, że to raczej przypadłość polskiego rynku, niech świadczy to,, że nawet duże „gwiazdy polskich internetów” szukają wsparcia na Patronite.
W tej chwili na naszym koncie mamy 1 tys. zł oszczędności, a w planie kontynuowanie wyprawy. Jeśli mamy pracować w standardowej pracy, nie mamy jak blogować. Jeśli mamy blogować, nie mamy jak pracować w standardowej pracy. Oczywiście szukamy innych, dodatkowych form zarobku i mamy wizę W&T do Kanady, z której zamierzamy skorzystać, więc to nie jest tak, że my tylko prosimy, prosimy i nic nie robimy. Ale nie da się, po prostu się nie da tego wszystkiego połączyć, a właściwie zostawić tego w takiej formie, w jakiej jest. Jest nas tylko dwoje i nie mamy wystarczających mocy przerobowych. Jeśli mamy blogować, musimy kontynuować wyprawę. Jeśli mamy przy tym blogowaniu zachować swój styl, niezależność i nie wciskać Wam kitu, z którym się nie utożsamiamy, to nie możemy też iść na większe kompromisy w zakresie współprac z firmami.
Płaci się za pójście do kina, za posłuchanie muzyki czy obejrzenie filmu na netflixie. Kupuje się bilety do teatru, muzeum czy by obejrzeć wystawę. Wykupuje się pakiety za czytanie artykułów w serwisach internetowych czy prenumeruje gazety i magazyny. Nasza praca niczym się nie różni od pracy wszystkich tych innych twórców i nie jest bułką z masłem. Zresztą, chcielibyśmy się rozwijać dalej. Zacząć montować filmy i mówić głośniej o pewnych ważnych rzeczach. Myślę, że nasza postawa, którą prezentowaliśmy przez ostatnie 3 lata, pokazuje wyraźnie, że słów na wiatr nie rzucamy i nie boimy się trudnej i brudnej „pracy”.
Dlatego, jeśli uznajecie naszą pracę za wartościową, to byłoby nam ogromnie miło, gdybyście pomogli nam w naszym projekcie. Nasz aktualny plan wygląda następująco: jak najszybciej w 2020 r. chcemy wrócić samolotem do Gwatemali (gdzie przerwaliśmy naszą wyprawę), następnie lądem przez Meksyk, USA i Kanadę dotrzeć do Alaski, a stamtąd przez Morze Beringa do miejsca, gdzie zachód zamienia się we wschód, czyli wschodnio-północne tereny Rosji (jeszcze nie wiemy dokładnie jak to zrobić . Potem przez Kamczatkę, Mongolię, Chiny, Syberię, Kazachstan itd., wrócić w ciągu 2 lat do Polski. Potem w kraju, a może w Peru, rozpocząć projekt niosący większe i namacalne dobro/ Teraz jednak, w Polsce, musimy uzupełnić/wymienić nasz ekwipunek o mocniejszy namiot, śpiwory, zmienić aparat fotograficzny (przykładowo, śpiwory jakie dadzą radę w terenach, do jakich zmierzamy, kosztują powyżej 1000 zł każdy, a już ofertę poważnej współpracy odrzuciło kilka firm). Czas nas goni – Alaski i krańce Rosji możemy przemierzać tylko w tamtejszym lecie, inaczej są to tereny nie do przeżycia. Snupi się starzeje, no i poważne plany na przyszłość czekają, nie możemy czekać za długo.
Każda złotówka się liczy i nawet taką kwotę możesz przekazać albo najmniejszym progiem wsparcia na Patronite – 5 zł. Jeśli każdy, kto skorzystał z naszych poradnikowych artykułów, albo chociąż obserwuje nas na FB, albo na Instagramie, przelałby zaledwie po “tej 1 złotówce”, to zebralibyśmy w ten sposób ponad 20 tys. zł. Co, przy naszym sposobie podróżowania, starczyłoby na blisko rok życia w trasie. Ze spokojniejszą głową (bo bez troski o każdą wydaną złotówkę), moglibyśmy tworzyć. Zbierać i opisywać doświadczenia, a także przecierać szlak dla kolejnych psich i ludzkich podróżników czy blogerów. Tak, jak uczyniliśmy to tym artykułem.
- Możesz wesprzeć nas poprzez platformę Patronite https://patronite.pl/podroze-z-pazurem
- Lub, jeśli wolisz, poprzez bezpośredni przelew na konto bankowe 62 1090 1014 0000 0001 3754 5690 Izabella Miklaszewska, w tytule darowizna (według polskiego prawa, każda osoba fizyczna może każdej innej wykonać darowiznę). Przelew możesz wykonać także poprzez PayPal – na to samo nazwisko i odnośnik do naszego konta paypal.me/zpazurem
Dla naszych patronów i darczyńców przewidziane mamy też kilkanaście innych form podziękowań, o czym dokładnie poczytać możesz na stronie Patronite, np. zadzwonimy do Ciebie z miejsca, gdzie aktualnie jesteśmy, umówimy się na spacer, a może nawet będziesz mógł do nas dołączyć na jakimś etapie wyprawy i nauczymy Cię wszystkiego, co potrafimy – całkiem serio i zachęcamy przede wszystkim na pierwszy odcinek naszej trasy Gwatemalę i Meksyk. Dziękować też będziemy m.in. przypinkami (tzw. button) lub magnesami na lodówkę z otwieraczem do kapsli z grafiką naszego bloga. Od teraz zakładamy także grupę dla naszych patronów i darczyńców. Osobom zgromdzonym w tej grupie, będziemy poświęcać więcej uwagi, zamiast obszernie i merytorycznie odpowiadać na każdy komentarz i wiadomość do naszych postów i artykułów. Tylko takie osoby dostaną odpowiedź na bardziej skomplikowane i indywidualne pytania. Czy to w sprawie pomocy w doborze sprzętu, czy poradę ws. podróżowania z psem, z plecakiem, w trudne tereny, w góry… Zapytać o kulisy prowadzenia bloga, czy poprosić o wskazówki do rozpoczęcia/prowadzenia swojej twórczości. Jednym zdaniem wszystko, co wykracza poza ogólne informacje przekazywane przez nas w postach na fb/insta i artykułach na stronie www (prośba do osób, które wsparły nas wcześniej lub zrobią darowizny poza platformą Patronite – napiszcie do nas wiadomość, bym mógł Wam wysłać zaproszenie do grupy i podziękować w odpowiedni sposób).
Bo te, oczywiście, dalej będziemy kontynuować w sposób otwarty, a dostęp do obszernych artykułów poradnikowych, które już wiszą na naszej stronie www, również nie zostanie ograniczony. Przecież jednym z naszych celów jest pokazanie, że życie z psem nie jest trudniejsze, tylko trochę inne, a w ten sposób pośrednio walczyć o poprawę losu psów na świecie. Przekazywać inne wartości i zagadnienia, które istotne są dla… naszej planety i wszystkiego, co na niej żyje. Dalej będziemy też odpowiadać na proste zapytania, ale nic, co wykracza poza kilkadziesiąt sekund naszej uwagi.
Mam nadzieję, że większość z Was nas zrozumie i nie poczuje się urażona. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości i uwagi do naszych poglądów, piszcie w komentarzach. Jeśli ktoś chce się obrazić i czuje się oburzony, proszę bardzo. Nauczyliśmy się, że nigdy wszystkim nie dogodzimy.
3. Wesprzeć nas także możesz poprzez zakup koszulki/bluzy z wzorami naszego autorstwa w sklepie Power Canvas TUTAJ (20% zysku z nich idzie do nas).
4. Możesz także wykorzystać nasz “link polecający” przy dokonywaniu swojej rezerwacji noclegu w wyszukiwarce airbnb. Jeśli dokonasz rezerwacji za minimum 300 zł po wejściu na airbnb przez ten link https://www.airbnb.pl/c/piotrm1636?currency=PLN , to otrzymasz zniżkę 100 zł, a my 50 zł “nagrody”.
KONIEC AKTULIZACJI
Osobnym wątkiem, ale dość ważnie powiązanym z tym wszystkiem, jest to, że w Polsce wciąż czasopisma czy portale internetowe wolą napisać artykuł o norweskim psie, który podróżuje po Norwegii, czy amerykańskim psie, który podróżuje po USA (swoją drogą robią przepiękne zdjęcia, ich właściciele są fotografami i od tych zdjęć oczu oderwać nie można ). Nie chcą jednak napisać o polskim psie, który przebył już całkiem spory kawał świata. Mam swoje podejrzenia, że wynika to z kilku czynników.
Pierwszy – wielu dziennikarzy nie potrafi nawet zrobić porządnego research’u: bo są dziennikarzami z przypadku i nie pomyślą, nie potrafią. Albo zarabiają za mało, więc im się nie chce, nie mają czasu, a i tak są dodatkowo poganiani, więc wolą ściągnąć anglojęzyczny artykuł i go sobie przetłumaczyć w google translate. Przykład – napisał do nas na blogu dziennikarz z Newsweek, że chce, żebym udzielił wypowiedzi ws. jachtostopu. A na koniec pytam się go, czy nie chcieliby napisać o podróżującym psie, a on do mnie “a jest taki?”. Czaicie?! Pisze do mnie przez bloga i nawet nie sprawdzi co my na tym blogu robimy. Poza tym w Polsce wciąż panuje przekonanie, że to, co zachodnie, to fajniejsze, ładniejsze, ciekawsze, lepsze, takie „amerykańskie”. Co z tego, że często to wszystko jest podkoloryzowane, zretuszowane, podciągniete w photoshopie, a za tym kimś stoi… właśnie wsparcie w postaci sponsorów. Nawet autorzy artykułów o fali porzuceń psów w wakacje (http://www.tokfm.pl/Tokfm/51,130517,23642495.html?i=4), nie wspomną o naszej działalności. By zamiast tylko trąbić o problemie, pokazać dowód, że można z psem podróżować bez większych problemów.
Wydaje mi się, że wynika to także z zawiści. Kogoś „obcego” to można zareklamować, ale ‘ty Polaku, oooo nie! Chcesz mieć wzmiankę o sobie w mojej gazecie, na mojej stronie, to zapłać. Za darmo, to nie ma nic” (przykład – pewna strona na facebooku, chciała od nas 600 zł za to, że opublikowaliby artykułu o tym, dlaczego zdecydowaliśmy się na ślub za granicą. Strona, która pisze, że istnieje po to, by inspirować młode pary do ciekawych rozwiązań na swoim ślubie. Dajemy im artykuł, ciekawy dla ich odbiorców, a oni zamiast zapłacić mi, to chcą jeszcze pieniądze od nas. Rozumiecie to? Bo ja nie. Na marginesie ich konto także jest pompowane pustymi kontami). Zresztą psucie rynku wydawniczego przez blogerów to teraz norma, zwłaszcza jeśli chodzi o artykuły podróżniczne. Ludzie jadą na wakacje, prawie all-inclusive, piszą swoje wypociny w stylu „byłem, widziałem, tekst z wikipedii, cyknąć 10 prostych fotek, wkleić, zamieścić w internecie”, albo są gotowi oddać to do czasopism podróżniczych, jak „Poznaj Świat” czy wspomniany, „Traveler”, nawet za darmo. Teraz każdy może być dziennikarzem… szkoda tylko, że jednak nie może, potem mamy niesprawdzone – błędne czy wręcz fałszywe informacje. Nie do końca rozumiem, po co te osoby przekazują swoje artykuły? Często na tym jednym artykule kończy się ich twórczość, więc PO CO? To zabija prawdziwych dziennikarzy i ciekawe dziennikarstwo, gdy ktoś jedzie do jakiegoś kraju i poświeca mnóstwo energii i czasu na realne wtopienie się w tamtejsze zwyczaje. Ryzykuje zdrowie i życie, by dostać się w niebezpieczne tereny. Jakieś 3 lata temu, za moją gigantyczna relację z Armenii ze zdjęciami, łącznie ponad 20 tys. znaków, którą można by rozdzielić na 3 artykuły, czasopismo „Poznaj Świat” zaproponowało mi 300 zł (pod warunkiem przekazania także zdjęć). Podczas gdy stawka szanującego siebie i rynek dziennikarza, to minimum 20 zł za tysiąc znaków, a powinna być większa. Ostatecznie stawka nie byłaby taka zła, bo redakcja ten tekst chciała skrócić do 10 tys. (to kolejny absurd, jak w niecałych 4 stronach można opisać wrażenia z całego kraju, czemu nie wzięli całości jako dwa teksty i nie opublikowali w częściach?). Ostatecznie zrezygnowałem, zmodyfikowałem tekst i opublikowałem u nas na blogu.
Z kolei w kwestii psucia rynku blogerów, tego, że sponsorzy proponują ochłapy, to także wina niektórych blogerów, którzy za przysłowiową „paczkę wacików” wartą 10 zł, są gotowi sprzedać swoją duszę. Byle tylko coś dostać, byle tylko ich artykuł został udostępniony przez kogoś jeszcze. No i tacy rozpieszczeni sponsorzy, zawsze znajdą frajera. Należy jednak zastrzec, że są także tacy blogerzy, którzy nie wywiązują się w ogóle ze swojej współpracy i sponsorzy niechętnie podchodzą do następnych. Ale to już znowu osobna historia.
Wróćmy do nas. Nawet strony o tematyce adopcji psów niechętnie o nas wspominają. Czemu? Jedna, chyba dlatego, bo nie zgadza się z niektórymi naszymi poglądami w kwestii wychowania psów. Boi się zająć jakieś konkretne stanowisko, by się komuś nie narazić, wiadomo lepiej być w nijakim w dzisiejszym świecie. Przypuszczam też, że myślą, że chcemy na Snupku zbić majątek i go wykorzystujemy. (Swoją drogą wielkie uznanie dla Wadim Lis, administratora dużej i zintegrowanej grupy PSI FAN, który pozostaje wierny swoim przekonaniom i robi dobrą robotę – nie pozostawia ludzi z psem i z problemem). Inne, nie mam pojęcią czemu. Czemu np. Schronisko na Paluchu nie prowadzi cyklinczyh relacji z naszej podróży, przecież Snupi to ich dawny podopieczny? Pisaliśmy do nich nawet zanim powstała idea bloga, a już mieliśmy kilka podróży, że chętnie weźmiemy udział w jakiś festynach i opowiemy historię podróżującego psa. Czy pokazywanie, że z psem da się robić niemal wszystko, nie jest dobrym motywatorem do adopcji? Albo pokazaniem tym, którzy już mają psa, że z „Azorem” też można pojechać gdzieś dalej niż nad Morze Bałtyckie? Inne strony o tematyce psiej, np. prowadzące ewidencję restauracji czy hoteli psioprzyjaznych zapewne o nas nie wspomiją, bo zbyt często pokazujemy, że znalezienie takiego miejsca jest banalnie proste i nie wymaga wielogodzinnych przygotowań i zmartwień wcześniej. Boją się, że przez pisanie o nas, zaprzeczą sensowi swojego istnienia. Niesłusznie, bo ZAWSZE będzie grono ludzi, którzy wolą wszystko zorganizować z wyprzedzeniem, na spokojnie i bez ewentualnego stresu. Mnie osobiście ogromnie rozbawia, jak ktoś woli spędzić godzinę na pytanie w internecie – gdzie znajdzie psioprzyjazną kawiarnię w Warszawie, zamiast po prostu wyjść na ulicę i w 15-minutowy spacerek z psem znaleźć kilka takich miejsc. Odmówią w pierwszym, zgodzą się w drugim, jak w drugim nie, to na pewno w trzecim. Nigdy, ale to nigdy, nie musieliśmy z Izą pójść dalej, niż do trzeciego obiektu, by znaleźć psioprzyjazną restaurację, hotel itd. A ile jest restauracji w zasięgu 15 minutowego spaceru? W centrum miasta z 20, jak nie więcej!
Nawet wielu naszych znajomych „żałuje” nam „lajka”. Rozumiem pod konkretnym postem, nie muszą przecież śledzić co u nas, mają własne życie, ale chociaż sam fanpage jako całość mogliby polubić. Nie mówię też o tych, którzy mają, ale całkowicie nie ogarniają fejsa. Mówię głównie o tych, którzy dobrze wiedzą, jak to działa. Niektórzy mają swoje – już potężne – interesy, ale gdy zaczynali wysyłali nachalne, wysyłane z automatu prośby o polubienie ich profili, a potem spamowali tymi prośbami. Teraz… zapomniały woły, jak cięlęciem były.
Dlatego ogromnie dziękujemy wszystkim, którzy z nami są i zapewniamy, że dopóki będziemy dawać radę, będziemy robić swoje.
Mam nadzieję, że nikt z Was nie czuje się oszukany, wykorzystany, że próbujemy na Waszej obecności coś ugrać. Po to właśnie napisałem cały ten artykuł, żeby spróbować wyjaśnić całą sytuację.
Jeśli chcesz, żebym rozwinął jakiś wątek tutaj zaprezentowany, daj znać. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości i uwagi do naszych poglądów na pewne sprawy, pisz śmiało w komentarzach. Zadawajcie pytania i wyrażajcie wątpliwości. A po nasze ładne zdjęcia, zapraszam na nasz instagram 🙂
Mam nadzieję, że nikt z Was nie czuje się oszukany, wykorzystany, że próbujemy na Waszej obecności coś ugrać. Po to właśnie napisałem cały ten artykuł, żeby spróbować wyjaśnić całą sytuację.
Jeśli chcesz, żebym rozwinął jakiś wątek tutaj zaprezentowany, daj znać. Jeśli ktoś ma jakiekolwiek wątpliwości i uwagi do naszych poglądów na pewne sprawy, pisz śmiało w komentarzach. Zadawajcie pytania i wyrażajcie wątpliwości, a po nasze ładne zdjęcia, zapraszam na nasz nasz instagram
Najpierw przeczytałam ten tekst, a potem zdałam sobie sprawę, że jest sprzed pół roku. No tak jest, jak się kogoś śledzi na insta, a nie wchodzi na stronę.
W tym co napisaliście widzę kilka dużych problemów, z którymi będą się zderzać psi blogerzy jeszcze przez długi czas w Polsce.
Niezależnie ilu jest psiarzy, tylu samu lub więcej jest przeciwników “traktowania psów lepiej niż ludzi”. Przy każdej okazji takiej jak prośba o niestrzelanie w sylwestrową noc albo seria artykułów o psach do adopcji z lokalnego schrona, trafia się dużo komentarzy od dzbanów, którzy będą przeżywać, że kiedyś pies to był na łańcuchu i żarł suchy chleb, a teraz się lewakom przewraca w d…, pardon, głowach i zamiast opiekować się dzieckiem opiekują się kundlem. Także jeśli ktoś produktuje artykuły dla psów to jego odbiorcy raczej będą właścicielami tychże, natomiast producent aparatu, butów czy namiotu najpewniej dostanie na swoim fp trochę złośliwych komentarzy, że ciekawe-skond-oni-majo-na-to-pienionszki i coś o zegarze biologicznym. I tego się jeszcze długo nie przeskoczy.
Obiecuję, że w weekend przeczytam całość:) Dziś dotarłem do cycek 😉
Szkoda,że nie można w tym kraju żyć z pasji… 🙁
Aa.. no i prócz pieska doróbcie się proszę Homosapieńskiego potomstwa 🙂
🙂 artykuł mógłbym uaktualnić o jeszcze kilka dobry opowieści 🙂 np. polski dystrybutor La Sportivy, w ogóle nie chce się zaangażować we współpracę, którą mamy z matczyną – włoską La Sportivą. To jakiś absurd, podsyłam im recenzję butów, a oni nawet jej nie udostępniają, już nie mówiąc o jakiejkolwiek innej wzmiance o nas, albo w żaden sposób nie chcieli pomóc z wymianą rozmiaru buta na większy. Człekokształtne potomstwo będzie, nie mówimy NIE, ale dopiero jak wrócimy 😉 Będzie idealnym kompanem dla Snupka, jak już będzie stary, żeby mu nie pozwoliło za szybko zestarzeć się psychicznie 🙂
Jesteście prawdziwi i myślę, że jakiś sponsor w końcu to zauważy 🙂
Wiem, że po czasie, ale wstyd się przyznać, choć znamy się facebookowo i instagramowo, dopiero dzisiaj weszłam do Was na bloga i od razu wpadł mi w oczy ten tekst. Jak bardzo się z Wami zgadzamy! Te same dylematy i bolączki…
Jeszcze przed wyjazdem szukaliśmy partnerów i to, co nam proponowano było czasami śmieszne a czasami smutne. OK, nie mieliśmy statystyk, ale kawał zobaczonego świata za sobą i ciekawy projekt przed sobą. Teraz jednak paradoksalnie trochę się z tego cieszę. Patrząc z perspektywy czasu, zachowaliśmy niezależność. Nie musimy niczego udowadniać i napierać, bo do tego się zobowiązaliśmy w umowie z partnerem. Generalnie pogodziłam się z tym, że na blogu nie będziemy zarabiać. Być może jesteśmy zbyt mało kreatywni, przedsiębiorczy czy pracowici. Cały czas ogromną frajdę sprawia mi blogowanie i mierzi mnie sztuczne bomblowanie lajków i statystyk.
Ściski z Indonezji dla całej Waszej trójki! K.