Dziecko – władca i szansa dla świata

W tej podróży setki razy zastanawiałem się, co jest czynnikiem napędzającym spiralę ubóstwa, a pośrednio także niszczenia tego świata (nie tylko w znaczeniu ekologicznym, ale po prostu zło czynienia). Czy to brak pieniędzy, bieda sama w sobie? Brak edukacji? Władza i siła pojedynczych osób czy korporacji? Egoizm? Ignorancja? Fatalny model gospodarki, a przynajmniej wykształcony do takiej cechy w praktyce jego budowania? Chyba nie… bo to wszystko jest wprawdzie częściowo jakąś przyczyną, ale jest też skutkiem, efektem. To wszystko to może jest jakaś matematyczna siła wypadkowa, ale to nie jest ta jedna, pierwotna siła, równoważna sumie tych wszystkich.

A co, jeśli powiedziałbym, że są nią… dzieci? Wiem, brzmi nierealnie i brutalnie. Oczywiście, to nie ich wina, bo nie sam fakt ich istnienia jest przyczyną, tylko nasz sposób ich traktowania.

Mam prośbę, jeśli zdecydujesz się czytać ten artykuł, to przeczytaj go do końca! Zrób to na spokojnie i uważnie. Zrozum, że to tylko post, a nie książka naukowa na 500 stron i muszą tu być pewne uogólnienia i skróty myślowe. Nie odbieraj pojedynczych zdań i słów emocjonalnie. Interpretuj je w odniesieniu do całego akapitu i akapitów sąsiednich, a nie wyrwane z kontekstu.

Czemu? Długo pisałem ten post, zacząłem rok temu, ale miałem kryzys egzystencjalny osobisty, jak i sensu istnienia tego bloga. Potem, nagle, wróciliśmy na chwilę do Polski i od tamtej pory ciągle brakuje nam czasu. Jak już był gotowy, to w Polsce pojawiła się znowu napompowana dyskusja o aborcji. Musiałem go odłożyć, bo ten post w żadnym stopniu nie jest z nią związany, a już na pewno w żadnym stopniu nie jest jej orędownikiem.

Wróćmy do meritum. Nie chodzi o przeludnienie. Wprawdzie 100 lat temu było zaledwie 1,5 miliarda ludzi na całym świecie, a 60 lat temu 3 miliardy, obecnie już ponad 8 miliardów. Na Ziemi nie ma żadnego innego tak licznego gatunku wysoce rozbudowanej formy życia. Żaden nie jest nawet blisko tej liczby, większość zamyka się w setkach tysięcy, maksymalnie kilku milionach. Najbliżej nas są krowy (ok. 1,5 miliarda), które jednak my sami „produkujemy” tylko po to, by za chwilę je zabić, przy okazji z katastrofalnym skutkiem dla środowiska. Cała ludzkość wypija dziennie około 20 miliardów litrów wody i zjada 9,5 miliarda kilogramów żywności, tymczasem krowy dziennie wypijają 170 miliardów litrów wody i zjadają 61 miliardów paszy dziennie (o czym już jest artykuł na naszej stronie www „Co robimy z tym światem?!”). Obecnie tylko 30% powierzchni naszej planety stanowią tereny dzikie – niepodlegające bezpośredniej działalności człowieka. Jeszcze w połowie poprzedniego wieku było to ponad 60%. 

Otóż to – sposób zarządzania planetą… Większość naukowców z różnych dziedzin nauki twierdzi, że obecna ilość ludzi – a nawet dużo większa – nie byłaby dla planety i cywilizacji żadnym problemem, gdyby tylko istniała lepsza organizacja, redystrybucja i odpowiedzialne wykorzystywanie natury i dóbr. Zapewne mają rację, bowiem już w 1999 r. oszacowano, że 16% najbogatszej części ludzkości konsumuje około 80% wytwarzanych zasobów (a raczej „zużywa”, bo ogrom jest wyrzucany i marnotrawiony bez należytego wykorzystania). Od tamtej pory niewiele się w tej kwestii zmieniło. Gdybyśmy zatem chcieli, już dziś rozwiązano by problem głodu, niewolniczej ilości i warunków pracy, dewastacji planety. Innymi słowami: traktując cywilizację jako całość, wszyscy moglibyśmy żyć w dobrobycie i dalej się mnożyć.

No dobra, to czemu jednak dzieci są według mnie tą „przyczyną”? To problem tak ogromnie złożony i delikatny, że trudno mi zdecydować od czego zacząć, żeby było logicznie, a jednocześnie nie zgubić i nie przykryć – niechcący – najważniejszej obserwacji i puenty.

Zacznijmy od tego, że ten utopijny świat, w którym przekonania tych naukowców byłyby możliwe, nie istnieje i długo istnieć nie będzie. Zatem, przewrotnie, pomimo powyższych słów omówmy liczebność. Z nią powiązane są bowiem mocno inne zjawiska. W krajach słabo rozwiniętych ludzie, którzy ledwo są w stanie zadbać o siebie samych, mają po czworo, pięcioro czy jeszcze więcej dzieci (osobiście poznany przez nas „rekord” to 18-ścioro, a na drugim miejscu 12-ścioro i – co istotne – wszystkie przeżyły wczesne dzieciństwo). Moje pytanie brzmi “PO CO?!” Oczywiście, w dużym stopniu to wszystkie braki edukacji seksualnej, zabezpieczeń, nakazy religijne. Czy to z miłości do dzieci czy jakiegoś innego „wyższego” uczucia? Nie wierzę. Czy nie można wykazać swojej miłości, spełnienia itp. wobec już istniejących, dajmy na to, trojga dzieci? W Hondurasie poznaliśmy faceta, który 8 lat żył w USA. Przez co zdaje sobie sprawę ze związków przyczonowo-skutkowych odrobinę lepiej, niż cała reszta jego wioski. Ma już troje dzieci z kobietą, z którą się rozstał, a właśnie płodzi swoje 4. dziecko z inną kobietą, z którą jest zaledwie od roku (ona ma zaś lat 21). On nie chce, ale to robi. Po co? „Bo ona chce mieć dziecko”. On dobrze wie, że dla niego to tylko kolejny problem. Już teraz musi żywić 3. dzieci, więc w nadchodzącej rzeczywistości oznaczać to będzie, że zamiast spać 5 godzin dziennie – jak robił to dotychczas – będzie pracował jeszcze więcej, by być w stanie zarobić na utrzymanie jednego dziecka więcej. A jest kierowcą ciężarówki. Więc kiedyś, z niewyspania wyląduje w rowie, a może przy tym zgarnie kogoś przypadkowego ze sobą. Ona może i chce dziecko też z jakiś głębszych pobudek, ale głównie dlatego, że będzie to dla niej „gwarantem” związku. Honduras to kraj, gdzie formalne małżeństwo to tylko kula u nogi, w każdym tego słowa znaczeniu. Łatwiej spłodzić dziecko i potem się martwić, niż pochodzić po urzędach, potem respektować religijne i cywilne obowiązki małżeństwa, a potem – w razie niepowodzenia – je odkręcać. Ale on zamiast jej wytłumaczyć, by zdobyła lepszą pracę, by poczekać, aż będą pewni, że do siebie pasują itd. to idzie… „na łatwiznę”.

Rozpatrzmy jednak przypadki, kiedy to jedna/stała para ma dużo dzieci. Czy oni są przekonani, że dzieci pomogą im swoją pracą? To myślenie miało sens może jeszcze 100 lat temu, kiedy rynek gospodarki, styl pracy i styl życia były zupełnie inne. Gdy do pracy przydawały się każde dodatkowe ręce, a dzieci umierały na gruźlicę, byle przeziębienie czy zatrucie pokarmowe. Teraz już tak się nie dzieje, a to chyba ci ludzie są w stanie odnotować? Co więcej, ci ludzie nie chcą już pracować na polu i żyć w lepiance. Chcą żyć „zachodnim stylem życia”, z którego nic nie rozumieją, nie są na niego mentalnie gotowi, bo docierają do nich tylko jego strzępki… – długi i skomplikowany temat, więc w skrócie – wolą kupić niż zrobić, wolą dostarczaną rozrywkę, niż tę tradycyjną. (widzimy to z Izą wyraźnie w najróżniejszych zakątkach świata). Wybierają tylko przyjemne fragmenty zachodniego stylu życia, nie rozumieją, jaki ogrom pracy się z nim wiąże, tyle tylko, że innej formy pracy, stresu i innych poświęceń. Jednocześnie chcą tkwić w swoich przestarzałych przekonaniach. Największy problem jest taki, że w tych krajach nie ma żadnych miejsc do pracy, bo nie ma (lub dopiero raczkują) biznesy z połowy dziedzin gospodarki znanych w Europie i krajach wysoko rozwiniętych (np. grafik komputerowy). Także zakłady produkcyjne i przemysł działają coraz nowocześniej, więc redukują ilość pracowników. Zatem nawet takie wielkie zakłady zachodnich biznesów (jak fabryka gazowanego napoju z czerwoną etykietą albo huta) przestają być workiem bez dna z nowymi miejscami pracy. No i jak już mówiłem – ci ludzie coraz rzadziej chcą wykonywać rolnicze i wiejskie czynności. A nawet jakby chcieli, to nie mogą – z racji zachodnich biznesów (monopolizacji i przejmowania rynków lokalnych (o czym będzie jeszcze później i co pisałem także we wspomnianym już artykule „Co robimy ze światem?!”). Dzieci stają się więc tylko kolejnym bezrobotnym i bezdomnym. No bo po co rodzinie z czwórką dzieci, kolejne piąte dziecko, która zamiast pracować na polu i wypracowywać swoje dobra, teraz zarabia pieniądze w fabryce butów, ubrań lub prowadzi firmę transportową i wszystko – czego potrzebuje – kupuje w sklepie w najbliższym miasteczku. Kolejne dzieci to tylko kolejne otwory gębowe, które trzeba nakarmić, ubrać, wyczyścić i znaleźć dla nich miejsce pracy. Miejsce, którego nie ma. Te dzieci to tylko kolejne wydatki, które pogarszają sytuację rodziny. Czy ci ludzie są naprawdę aż tak ślepi, niepotrafiący połączyć wydarzeń w odstępie większym niż miesiąc, że nie potrafią odkryć: że dziecko zamiast „pomocy” jest „obciążeniem”, ile muszą wyłożyć na kolejne dziecko i że zyski nie równoważą wydatków. Gdy w końcu to odkrywają, to sprzedają te dzieci do pracy… Nie będę się tutaj dalej na ten temat rozwijał, bo problem wyśmienicie porusza film Kafarnaum. Zamiast mojego dalszego 5-stronicowego wywodu w tej kwestii, ze skrótami myślowymi, które liczni mogą źle odczytać, polecam obejrzeć. Po tym filmie zastanowisz się poważniej nad problemami swojego dziecka i tym, jak wygląda przeważająca część świata, na którą nie chcemy patrzeć zapatrzeni w swój komfort…

No i sprawa oczywista, że im więcej osób w krajach, które nie mają oczyszczalni ścieków ani żadnych innych norm w zakresie zrównoważonego rozwoju przemysłu, rolnictwa itd., to tym większa destrukcja środowiska – a to prowadzi do jeszcze większego pogłębienia ubóstwa – brak wody, brak jedzenia lub jego wyższa cena, więcej chorób. Ale, jak zasygnalizowałem na samym początku, to problem redystrybucji dóbr, a nie liczebności ludzi. A o tym, że globalizacja i kapitalizm wcale biedy nie niwelują, cóż… przeczytałem ostatnio wyśmienity artykuł Czy kapitalizm wyciąga ludzi z biedy? w magazynie internetowym “Kontakt” (w nim także wyśmienicie opisane jak “zachodnie biznesy” wykorzystują kraje słabo rozwinięte .

Nie będę się dalej rozwijał na temat krajów nierozwiniętych, bo jeszcze pomyślicie „jacy ci ludzie w nich są głupi i źli”. No to niespodzianka, bo my jesteśmy jeszcze gorsi! Oni nie mają edukacji i ograniczoną możliwość uświadomienia, próbują tylko przetrwać. Tymczasem my – ludzie w bogatych krajach – mamy edukację, mamy ludzi głoszących tę świadomość, a robimy równie absurdalne błędy, a tamtejsze problemy mają u nas swoje ekwiwalenty. Mało tego, to my napędzamy mocno problemy tamtego świata, a wszystkie uświadomienia ignorujemy w imię komfortu fizycznego i mentalnego „świętego spokoju”i „to mnie nie dotyczy” i żyjemy byle tylko mieć więcej.

Bardzo ciekawym wątkiem jest np. gotowość wielu osób do ratowania „naszych”, „rodzimych”, „polskich dzieci” i zrzucanie się na operacje ratujące życie takiego pojedynczego dziecka za kwotę kilku czy kilkunastu milionów złotych. A w tym samym czasie, przez całe swoje życie, te same osoby ściubią 10 zł na zapłacenie więcej za bluzkę czy spodnie stworzone przez firmę, która szanuje normy o niezatrudnianiu dzieci w fabrykach. Ściubią 10 zł, by ograniczyć globalny, masowy proceder wykorzystywania dzieci lub ich młodocianych matek do groszowej produkcji, albo kilkadziesiąt groszy na jedzeniu, by ograniczyć ten proceder na plantacjach bananów, kakao, bawełny, herbaty, ryżu, czy w kopalniach. Szacuje się, że od 150 do 400 milionów dzieci pracuje – „zawodowo”. Bo są tańsze i łatwiejsze do kontrolowania i zastraszania. Tak samo ich młode matki, postawione pod ścianą, godzą się zarabiać grosze, które nie wystarczają na żadną edukację ich dzieci, a jednocześnie pozbawia się je za to czasu na opiekę nad tymi dziećmi i jakąkolwiek próbę wyrwania ich z tego błędnego koła. A wielu ludzi w cywilizowanym świecie jeszcze myśli, że czyni dobro, kupując te najtańsze produkty, bo dzięki temu te dzieci i ich matki mają pracę, by się utrzymać (odsyłam ponownie do wspomnianego dwa akapity wyżej artykułu “Czy kapitalizm wyciąga ludzi z biedy?”). Ilu z nas jest tak bardzo zajętych swoim „trudnym” i „fensi” życiem, że nawet nie chce nam się sprawdzić, która firma może mieć coś na sumieniu, jak pozyskuje swoje surowce, składniki i pracowników (a wystarczy odpalić internet i zamiast kolejnego przygłupiego filmu na netflixie, poszukać reportaży na ten temat). Mało tego, tak wielu z nas nawet nie miało nigdy czasu ani ochoty przeczytać artykułu o tym procederze na dużym portalu czy gazecie, albo od razu go zapomniało, bo „co ja mogę”, „bo mnie to nie dotyczy”, „co tam zmieni mój jeden zakup więcej lub mniej” albo „sam mam mało pieniędzy”. Inni z kolei kupują coś drogiego, nie dlatego, że zdaje im się, że wtedy spełnia to jakiekolwiek normy, a tylko dlatego, że jest modne i jest wyznacznikiem warstwy społecznej. Kupujemy piękną zabawkę dla swojego dziecka, albo upominek dla dziecka w hospicjum i domu dziecka, albo zabawkę dla swojego psa, byle jak najtaniej, kosztem dramatu kilkorga dzieci i całych rodzin tysiące kilometrów od nas. Oszczędzamy te 10 zł “bo będzie, żeby kupić sobie coś więcej“. Tak… więcej wysiłku ubogich, więcej zmarnowanej wody, energii i czystości środowiska zamknąć w kolejnej pierdółce wsadzonej do szuflady.

Jak wspomniałem we wstępie: 20 lat temu 16% społeczeństwa pochłaniało 80% jego zasobów. Jesteśmy konsumpcyjnymi potworami, a nasze dzieci wychowujemy na kolejne konsumpcyjne potwory. Ba, jeśli my jesteśmy potworami spod łóżka, to nasze dzieci są monstrum z innej galaktyki 😀 Większość naszych dzieci ma więcej niż mieliśmy my: ubrań, zabawek, elementów wystroju pokoju, elektroniki. Je więcej, niż jedliśmy my: więcej słodyczy, soków, egzotycznych owoców i marnuje więcej jedzenia – i nie mówię tu o Polsce, w której my, osoby powyżej 35 roku życia oraz nasi rodzicie mieliśmy mało, więc te liczby mają inny wymiar – tylko mówię o całym cywilizowanym świecie. Nasze pokolenie konsumuje 4 razy więcej niż pokolenie naszych rodziców i dziadków. To ile razy więcej konsumuje pokolenie obecnych dzieci i nastolatków?!

Oczywiście, są ludzie, którzy swoje dzieci starają się wychować odpowiedzialnie. Ale ile osób to robi, no ile?! Moja siostra jest nauczycielką w szkole podstawowej w Warszawie w dobrej dzielnicy. Na wszystkie klasy, które uczy, ma 3 dzieci, które są w pełni świadome swoich decyzji wobec używania plastiku, diety, posiadania rzeczy, itp. (może nie są to ich własne decyzje, czy w pełni świadome, ale ogarniają nieźle związki przyczyno-skutkowy i się nimi kierują). I nie ważne czy więcej dzieci to wie (zwłaszcza według ich rodziców), ważne co te dzieci sobą reprezentują, pokazują innym. Bo co z tego, że ktoś w środku jest inny, jeśli jego działania są z tym sprzeczne. I co z tego, że jakiegoś dziecko czy jego rodzice rzucają frazesy: „trzeba oszczędzać wodę, prąd i nie produkować za dużo śmieci”, jak w ogóle o tym nie myślą przy podejmowaniu decyzji. To nie jest dla nich odruchowy i uwzględniany – na równi z innymi – czynnik decyzyjny. Będą gadać o oszczędzaniu wody, a pralkę nastawiać codziennie po jednym założeniu ubrania. Biadolić nad zaśmieconym światem, a trzecią kanapkę, której dziecko nie zje, pakować w plastikową torebkę. Widać to idealnie właśnie w szkołach dla najmłodszych, bo dzieci są odzwierciedleniem rodziców i zachowują się naturalnie i odruchowo. Spotkaliśmy z Izą tysiące osób w ciągu 3 lat podróży po całym świecie (w tym żeglarzy). W Polsce spotkaliśmy się ze znajomymi czy obcymi osobami, które nas obserwują i czytają nasze treści. Tymczasem, osoby, które naprawdę zaangażowanie i rozsądnie starają się codziennie być bardziej ekologicznymi i świadomymi społecznie moglibyśmy policzyć na palcach dwóch rąk.

Ale to wszystko nie jest tą puentą, do której chciałem dojść. Czemu to dzieci stają się często powodem biedy i zła? Bo to dla dzieci rodzice są w stanie krzywdzić innych ludzi i dokonywać złych rzeczy. Oczywiście, dla wielu pojawienie się dziecka jest motywacją do zmiany swoich bardzo złych nawyków. Sądzę jednak, że dla tylu samych jest to bodziec, by wplątać się w nielegalne interesy, okradać, a dla większości populacji po prostu potulnie wykonywać sprzeczne ze swoim sumieniem zadania w pracy... byle tylko mieć pieniądze na „zbudowaniem lepszego życia” swoim dzieciom. Nawet nie muszą to być aż takie decyzje, to czasem jest po prostu uginanie karku i pozwolenie na gnojenie się w pracy czy „normom” społecznym (dobrym przykładem może być tutaj szaleństwo prezentów na pierwszą komunię), robienie nadgodzin w pracy (w tym największy paradoks – zabieranie pracy do domu i nie poświęcanie czasu rodzinie, by „dać tej rodzinie lepsze życie”), porzucanie swoich marzeń i odważnych/ większych planów, które mają jakiś element ryzyka. Porzucanie swoich wartości i swojej własnej wartości. Porzucanie swojego rozwoju i swojego zdrowia psychicznego, którego brak i frustrację potem wyładowujemy na innych. Coraz więcej rzeczy i zjawisk lekceważymy, ignorujemy, przestają nas obchodzić, byle „jakoś było”, bo nie mamy czasu, siły ani nie dostrzegamy sensu, by się nimi interesować. Stajemy się bardziej egoistyczni i zapatrzeni tylko na swoje rodziny. Byle dać swojemu dziecku więcej, niż samemu się miało, byle tylko moje dziecko miało lepiej, niż ja miałem, niż ma dziecko sąsiada, znajomego. Byle moje dziecko było lepsze od innych, moje dziecko było lepsze ode mnie. Szkoda jednak, że na to „lepsze” patrzymy często tylko poprzez te najprostsze wskaźniki: posiadania materialnych rzeczy i statusu, bycie lepszym – niemal profesjonalnym w jakimś jednym hobby/sporcie, nawet jeśli dziecko nigdy nie miało okazji sprawdzić innych, w edukacji – ale tylko jej najprostszym rozumieniu – tej narzuconej odgórnie, zamiast rozwoju wielokierunkowego, mentalnego, duchowego.

Jesteśmy też osobami, które uczą dzieci fałszu, kłamstwa, obłudy, cynizmu, byle je „uchronić”. Wciskamy im zasady gry naszej rzeczywistości, których sami nienawidzimy, nie zgadzamy się z nimi, ale i tak im wciskamy… z lenistwa, z poczucia bezsilności, bezradności, poddania się w walce. Odcinamy je także od wszystkiego co nieprzyjemne, brutalne, niemiłe. Wkładamy je do baniek dezinformacyjnych, komfortu mentalnego, które zaburzają kojarzenie związków przyczonowo-skutkowych i percepcję prawdziwego świata na wiele długich lat. Kiedy widzą kurczaczka na spacerze po wsi, a następnego dnia dostaną panierowaną pierś kurczaka na obiad i zapytają „czy to ten sam kurczak?”, to co im odpowie większość rodziców? „Nieeee kochanie, [cichy, porozumiewawczy uśmiech do zgromadzonych wokół] nieeee martw się/nie przejmuj się, to nie ten” [i pogłaskanie po głowie] i… tyle – koniec tematu, brak dalszych wyjaśnień. Już teraz małe dzieci nie wiedzą, skąd się bierze boczek, mleko. Nawet ogrom dorosłych ma zmanipulowane postrzegania pozyskiwania mleka – że wciąż krowa nie stoi w stodole, a pani w kiecce z Mazowsza ją doi do drewnianego kubełka. W rzeczywistości krowę podłącza się do wielkiego odkurzacza, nieustannie się ją zapładnia, by ciągle produkowała więcej mleka, a kolejne jej dzieci odbiera się jej chwilę po urodzeniu, by od razu zawieść do rzeźni na cielęcinę, albo do kolejnej „fabryki” mięsa lub mleka. I takie same bańki budujemy w innych tematach: śmierci i cierpienia, wojen i ogólnej krzywdy ludzkiej, edukacji seksualnej i seksualności, dyskryminacji i prześladowań, religii i kurtuazji, różnic społecznych i materialnych społeczeństwa, a nawet bycia szczerym. Budujemy przed dziećmi tematy tabu, z których sami dopiero powoli wychodzimy. Jaka w tym logika, jak ma się zmieniać świat?! Po to wychodzimy z tabu, by wciskać je własnym dzieciom, z których one same nie wyjdą potem przez 20 lat swojego życia?!

Oczywiście, jest to w wielu momentach czy kwestiach potrzebne, ale nie za długo i nie ze wszystkim. Zabijamy w dzieciach to, co mają wbudowane od narodzin, umiłowanie czy fascynację innymi żywymi istotami, poznawania, dociekania, szczerości w mowie i swoich odruchach. Uczymy dzieci obłudy i kłamstwa. Pozwalamy też na wszystko wobec innych: coraz więcej rodziców ma pretensje do nauczycieli i innych dzieci, a nie do tego, jak zachowują się ich własne dzieci, a raczej do tego, jak sami je wychowują. Rozbestwiamy je pod tym względem, dopóki nie złamią zasad dotyczących stricte nas i naszej wygody czy spokoju, wtedy dopiero potrafimy się na nie porządnie zezłościć. Przez to budujemy błędną zasadę – „że ważna jest tylko rodzina, a nie społeczeństwo” – zamiast zasady – „że społeczeństwo jest bardzo ważne, ale rodzina najważniejsza”. Jak w takich warunkach można tworzyć ludzi zdolnych do myślenia altruistycznego wobec innych ludzi, innych istot, wobec planety. Myślenia o czymś więcej niż „ja i dla mnie” i „co mogę, dopóki inni nie widzą/wiedzą”.

W Europie, czy raczej cywilizacji mamy też na sumieniu liczebność. Wprawdzie tego nie dostrzegamy. Mało tego, wmawia się nam, że mamy wręcz problem z powodu niedostatecznej ilości ludzi. Ale to wszystko zapętla się w krótkowzrocznej logice kontynuacji cywilizacji jako rozwoju i wzrostu ekonomicznego. Uważamy, że dzieci są potrzebne do utrzymania gospodarki krajów, zamiast zrozumieć, że te gospodarki wymagają fundamentalnego przeorganizowania. Świat nie nadąża za tym, co tworzy. Szuka przestarzałych rozwiązań na nowe zagadnienia. Chiny, jedyny kraj, który mógł wyznaczyć innowacyjną drogę (z racji obowiązującego do 2015 r. prawa o posiadaniu maksymalnie 1-go dziecka, który byłby niejako najbrutalniejszym, ale tylko tymczasowym krokiem do szukania i inicjacji takiego nowego modelu gospodarki) zamiast tego wolały pójść na łatwiznę w wyścigu o resztki zasobów i pieniędzy, które można wyciągnąć z tego świata… Zanim zamieni się on w wizje znane z filmów science-fiction o ponownym podziale ludności na kasty, wszechobecnym betonie zamiast natury, całych miast i metropolii slumsów i obiadów wyciskanych z tubek. Świat nie odrabia lekcji z historii, która trwa od XIX w. Kiedy zachłyśnięty dobrodziejstwem węgla i przemysłu stworzył system, z którym teraz z kolei próbuje walczyć. Robi to, a równocześnie napędza inny system, który wywołuje tylko kolejne problemy: ekonomiczne, środowiskowe, ludnościowe. Już teraz połowę prac mogłyby wykonywać maszyny, automaty i ludzie – klienci – samodzielnie. Najprostszy przykład – zakupy w supermarketach. Mamy już automatyczne kasy, a nawet podliczanie zakupów w chwili wkładania towaru do koszyka, zakupy spożywcze przez internet, a co będzie za 5-10 lat? Nie będzie osób na liniach produkcyjnych, nie będzie kierowców autobusów, maszynistów, portierów, obsługi śmieciarek, pracowników pocztowych i kurierów. Nawet ilość policjantów się zmniejszy, bo zastąpi ich monitoring i drony. Drastycznie spadnie ilość rolników i rybaków. Zniknie nawet wiele zawodów teraz związanych z informatyką i programowaniem, a ich obowiązki przejmie sztuczna inteligencja. Niektóre instytucje szacują, że 65 proc. dzieci urodzonych po 2007 roku będzie pracować w zawodach, które jeszcze nie istnieją.

W kwestii ilościowej w krajach rozwiniętych warto tylko wspomnieć o adopcjach. Prawie każdy z nas chce mieć własne dziecko. Rozumiem, ale niektórzy chcą mieć mnóstwo swoich dzieci, albo nawet gdy nie mogą, to szukają najróżniejszych sposobów, by je mieć, podczas gdy w domach dziecka czekają tysiące podopiecznych. W samej tylko Polsce, nie mówiąc o krajach całkowicie zacofanych. Ja wiem, że proces adopcyjny nie jest prosty, ani od strony formalnej, ani od strony wychowawczej, ani społecznej. Ale czy musimy robić tylko to co łatwe? Jakbyśmy robili tylko to co łatwe, to czegokolwiek byśmy się uczyli? Adopcja jest nie tylko rozwiązaniem „problemu ilościowego”. To także uratowanie tych dzieci przed staniem się marginesem, czynnikiem kryminogennym, budującym wir ubóstwa i innych patologii, w które wiele z nich wpada z racji braku/ograniczonych możliwości wejścia w „normalne” życie.

By zakończyć czymś optymistycznym i najważniejszym, zakończę paradoksem. To dzieci są jedyną szansą ratunku. Tylko nowe pokolenie ma na tyle świeże i nieskażone spostrzeżenia, by móc odmienić diametralnie pojmowanie i patrzenie na istotę istnienia gatunku ludzkiego, człowieka jak jednostki i zmienić otaczającą nas rzeczywistość. Dzieci to niemal ostatni przedstawiciele naszego gatunku przejawiający szczerość, naturalność, otwartość, dobro (w większości przypadków), wrodzoną miłość do zwierząt i środowiska, wiarę w marzenia i idee. Skoro to my jesteśmy ostatnim pokoleniem, które żyje w dobrobycie stabilnego klimatu oraz dóbr natury, z których jest jeszcze co brać. Skoro sprowadziliśmy dzieci na ten świat (który z takim powodzeniem rujnujemy), to nie zakłamujmy ich, tylko przekażmy podstawową wiedzę i świadomość zagrożenia oraz narzędzia, by mogły stworzyć idee i rzeczy, które pozwolą im… przetrwać.

Naszym wkładem ma być stworzony właśnie komiks. Gdzie w przyjemny sposób chcemy to właśnie czynić.

Zamiast zachwycać się głupkowatymi filmami o superbohaterach, skupmy się na wychowywaniu prawdziwych bohaterów, od których zależeć będzie los ludzkości i planety.

5 thoughts on “Dziecko – władca i szansa dla świata

  • 22 listopada 2021 at 11:12
    Permalink

    Treść artykułu odebrałem następująco: Dzieci o tyle są szansą dla świata, o ile przekonamy je, że dla dobra ziemi powinny wygasić w sobie naturalną chęć do posiadania własnych dzieci.

    Reply
    • 22 listopada 2021 at 11:19
      Permalink

      To dość błędnie, bo przekaz jest – dzieci są na tyle szansą dla świata, o ile przestaniemy w nich zaszczepiać nadkonsumpcjonizm, wręcz hiperkonsumpcjonizm. I przestaniemy w nich zabijać dobre cechy ludzkie w imię walki szczurów. Niech dzieci się rodzą, po to walczymy o uratowanie planety, dla nich i o etyczny/moralny bilans egzystencji miliardów innych istnień ludzkich i zwierzęcych.

      Reply
  • 2 lipca 2020 at 22:37
    Permalink

    Co do krajów trzeciego swiata i tego po co im 8 dzieci. Myślę, że nie idzie za tym chęć wykorzystania do pomocy rodzicom w przyszlosci. Raczej działanie bezrefleksyjne. Tak przecież zawsze było, dzieci są najważniejsze każdy ma dużo dzieci i tyle. Podobne podejscie bylo u nas kilkadziesiąt lat temu. Gdybym zapytała moją babcię, czy żałuje że miała 6 rodzenstwa, nie wiedziałaby o co mi chodzi. Przecież dzieci muszą być w rodzinie, nie ma się nad czym zastanawiać.
    Co do naszego świata – tworzymy kult jednostki. Jesteśmy w tym tak dalece zapędzeni, że nie ma już odwtoru. Nigdy nie zrozumiemy arabskiego postrzegania rodziny jako jedności siły; ani japońskiego modelu życia, nastawionego na dobro ogółu. My przyjęliśmy model zachodni. I chociaż sama zdaję sobie sprawę z jego szkodliwości, nie wiem, czy potrafiłabym wychować dziecko w innym duchu. Chciałabym je rozpieszczac, pracować dla niego więcej, żeby miał więcej niż ja. Teraz jeszcze nie mam dzieci, ale chęć ich posiadania jest niesamowicie silna, żadne racjonalne argumanty przytoczone w artykule nie są w stanie tego zmienić. I trzecia sprawa – adopcja. W Polsce do noworodków sa kolejki. Niestety około 70% dzieci na zespół FAS (dane od mojej profesor z zajęć z pediatrii, nie z internetu). Do 2-3 roku życia zespol jest niewidoczny. Starsze dzieci pochodzą czesto z rodzin dysfunkcyjnych, mają wiele traum, z którymi trzeba umieć sobie poradzić. Trudny temat, chyba niestety jesteśmy jako świat skazani na porażkę

    Reply
    • 3 lipca 2020 at 11:04
      Permalink

      Racja adopcje w pl
      . Dobrze pokazal to program na ytb niestety masz kase 10-40tys premii sla pani kierownik adopcja przebiega szybko i sprawnie
      Inni czekaja latami by dowiedziec sie ze jako pielegniarka , kierowca i 2pokoje w bloku to za malo by miec dziecko
      Jestes z zagranicy to nawet 16latke wysylaja nahandel zywym towarem

      Adopcje w kraju gdzie rodziny traca dzieci na rzecz tych , ktorym sie placi a potem te dzieci sa zabijane

      Mieszkam na islandii tu niestety widze ze dzieci sa bezstresowo wychowane , duzo jest tez konsumpcjonizmu chociaz nie radykalnego wiekszosc wydaje na podroze

      Reply
    • 17 listopada 2024 at 13:43
      Permalink

      Z osobami wypowiadającymi się na temat dzieci, które ich jeszcze nie posiadają jest tak, że należy wyłącznię rozumieć ich bezrefleksyjny, bo przecież opierający się na instynktownej potrzebie umiejscowienia siebie samych w roli rodzica, w roli zaszczepionej cywilizacijnie. Nie ma sensu zniechęcać, rozpościerać trudności.
      Wyjdzie samo w praniu. Tak to działa i funkcjonuje niezmiennie… chociaż z drugiej strony co raz bardziej uwidacznia się kalkulacja zysków i strat w odniesieniu do rodzicielstwa i co raz więcej jest dostrzegalnych przypadków świadomej bezdzietności.

      A zatem gloryfikowanie rodzicielstwa w Twoim konkretnym przypadku to uzasadnienie samo w sobie.

      Ja bardziej odniosłabym się do roli autorytetów, w odpowiedzi na sam artykuł- odniosłam wrażenie, że autor ma nieco lepszy odląd sytuacyjny- pomocny, dzięki swojej siostrze-nauczycielce w szkole: nauczania początkowego – pociągnę ten wątek swoim przemyśleniem, iż sądzę że bardzo liczy się na rolę rodziców i ich rozumienie ich ważnej rodzicoelskiej roli w świecie, ich roli wychowawczej, a ja stanę w kontrze do zbyt dużego kredytu zaufania względem samych rodziców, a zbytniego spłycania przy tym roli państwa/utorytetów, których zadaniem jest, po pierwsze, aby byli światli i oświeceni, a po drugie, aby autorytety miały realny wpływ na rodziców i ch dzieci.
      Wypowiem się za siebie wyłącznie, może i nawet siebie samą stawiając hipotetycznie w roli nauczyciela, którym niestety nie jestem, że nie wyobrażam sobie nie mieć wpływu i odpowiedzialności edukacyjnej, dydaktycznej za rozwój dzieci (jak wspomniałeś w artykule o pretensjach rodziców względem nauczycieli), ponieważ system – a zwłaszcza w trybie obowiązkowej opieki państwa nad dzieckiem, w ramach obowiązkowej edukacji, system bierze na swoje barki i swoją odpowiedzialność, zarówno rodziców jak i uch dzieci.

      Marzeniem demokracji jest aby rodzic skądś wysnuł wnioski ambitne w najlepszym dla wszystkich efekcie finalnym, co jest wymowną utopią. Niestety.
      Oczywiście mam na myśli brak zaopiekowania się systemu rodzicem, aby go wesprzeć w wychowaniu. Odnoszę wrażenie, że rodzic ma stać się nim stuprocentowo w calym pakiecie oczekiwań, zalożonych z góry, ale staje się nim na stówę wyłącznie fizycznie, a nad całą resztą pracuje tak naprawdę system państwa w porozumieniu z tym rodzicem. Cała reszta to współpraca. Cały zakres edukacyjny i wychowawczy, z przewagą państwa, czyli osób rzekomo powołanych do “zadań specjalnych”, czyli edukacyjnych, dydaktycznych, wychowawczych, opracowanych w założeniach dalekosiężnie, a zatem rola państwa powinna prewencujnie niwelować niedoskonałości roli wychowawczej samego rodzica.

      Reply

Dodaj komentarz

Twój adres e-mail nie zostanie opublikowany. Wymagane pola są oznaczone *