Nocleg nad jeziorem Hazar nie był wybitnie przyjemny. Widok z urwiska był niczego sobie, ale okolica była pełna śmieci. W Turcji to standard, ale tutaj było wyjątkowo obleśnie, bo oprócz plastikowych śmieci, wszędzie leżały zużyte chusteczki higieniczne. Była to chyba ulubiona miejscówka okolicznej ludności do robienia ognisk. Kilkaset metrów od naszego obozowiska trwała też jakaś impreza dla młodzieży. Mieliśmy znienawidzone przeczucie, że w środku nocy staniemy się atrakcją do podglądania. Nie pomyliliśmy się, ze 3 razy było słychać grupę ludzi blisko nas. Wtedy cieszyliśmy się, że Turcy średnio przepadają za psami. Szczek Snupiego brzmi tak groźnie, jak groźba 2-letniej dziewczynki, ale na Turków w zupełności wystarczy.
Gdy hałasy się skończyły, to w środku nocy zaczął wiać porywisty wiatr, który niemiłosiernie miotał namiotem. Nie naciągnęliśmy jego konstrukcji wystarczająco mocno, bo ziemia była tak twarda, że nie udało nam się wbić wszystkich szpilek. Gdy go rozbijaliśmy, nic też nie zapowiadało takiej wichury.
Pobudkę zafundowaliśmy sobie o 6.30, chcieliśmy uniknąć największych upałów oraz mieć pewność, że dotrzemy tego dnia do miasta Mardin. Tam ugościć miał nas znajomy Izy – Murat – Turek, który mieszka w Holandii, ale pochodzi z Mardinu. W czasie, kiedy trwała nasza podróż, miał on być w rodzinnych stronach na wakacjach. Na jego holenderski numer komórkowy mieliśmy dzwonić, gdy będziemy na miejscu. Marzyliśmy o dłuższym postoju i odpoczynku. Za nami było już 14 intensywnych dni wyprawy, oprócz 2 noclegów w Stambule, każdego dnia byliśmy w nowym miejscu. Wędrówki po Kapadocji przy ponad 40 stopniach wyssały z nas mnóstwo energii i pozbawiły resztek czystych ubrań. Plan mógł być tylko jeden, zwiedzamy po drodze Diayrbakir – miasto z 5 tysiącami lat historii (starożytna nazwa Amida), zamieszkałe głównie przez Kurdów, jest zresztą nazywane nieoficjalną stolicą tureckiego Kurdystanu – potem dojeżdżamy do Mardinu i zostajemy w nim na 2 lub 3 noce.
Na „okazję” czekaliśmy około 30 minut, co na tureckie warunki jest wiecznością. Myśleliśmy, że skoro to główna trasa, to już od rana będzie na niej duży ruch, tymczasem przejechało mniej niż 10 pojazdów. Zatrzymała się ciężarówka, w środku był jeszcze zastępca kierowcy. Nasze rzeczy już były w środku, gdy pokazaliśmy im Snupka. Wtedy mężczyźni stwierdzili, że nie mogą nas zabrać. Była to pierwsza (i jedyna, jak się ostatecznie okazało) sytuacja, gdy odmówiono nam podwózki z powodu Snupiego. Po chwili zatrzymała się kolejna ciężarówka, w ten sposób poznaliśmy 40-latniego Kurda. Nie był zbyt radosny, ani rozmowny, ale był uprzejmy. Wyglądało to trochę tak, jakby nas zabrał, bo musiał. Specyficznego klimatu dodawały setki brzęczących i bujających się ozdób z koralików w kabinie oraz deska rozdzielcza obita białym futerkiem. Autostrada wiodła wzgórzami i ostrymi zakrętami, co chwile na barierkach widać było ślady niedawnych wypadków, z których część musiała skończyć się spadkiem z urwiska.
Po kilkunastu kilometrach kierowca zrobił się trochę bardziej otwarty. Przełomem były chyba słowa Iza, że ma wielu kurdyjskich znajomych w Holandii. Mężczyzna opowiedział nam trochę o kurdyjskiej kulturze i zapoznał z kurdyjską muzykę, która naprawdę nam się podobała, a może była po prostu o niebo lepsza od typowo tureckiej, której mieliśmy już dość. Kierowca jechał do Sanliurfy, ale specjalnie dla nas wjechał tak głęboko do Diyarbakir, na ile pozwoliły mu przepisy. Na obrzeżach miasta, widać było mnóstwo nowych lub dopiero budowanych budynków. Nowoczesna architektura zrobiła na nas wrażenie. Bloki mieszkalne w mieście na środku pustyni były ładniejsze niż nowe apartamentowce w Polsce.
Nie było jeszcze 10.00, a upał już był nie do wytrzymania. Po opuszczeniu ciężarówki, musieliśmy przejść tylko na drugą stronę ronda, a pot zdążył już popłynąć po nas strużkami. Coraz bardziej marzyliśmy tylko o postoju w Mardinie. Szybko zatrzymało się auto. Kierowca wysadził nas tuż przy murze obronnym najstarszej części miasta. Od razu dało się zauważyć, że w mieście panuje całkowicie odmienna, od pozostałych tureckich miast, atmosfera. Na ulicy było także to, czego nie było nigdzie indziej, tj. ludzie, główne kobiety z dziećmi, żebrzący o pieniądze. Jak się później dowiedzieliśmy, byli to uchodźcy z Syrii, a było to jeszcze w lipcu 2014 r., lada dzień przed kulminacją kryzysu w Syrii. Nie było za to żadnych turystów.
Było nam tak gorąco, że odpuściliśmy sobie szukanie wejścia na mur obronny z IV w.n.e. Niestety staliśmy się atrakcją dla miejscowych, zwłaszcza dzieci, które całymi gromadami zaczęły za nami chodzić, próbowały dotykać Snupiego, niestety w niezbyt miły sposób, niektóre rzucały przed niego małymi kamykami. Iza w odwecie rzuciła nawet kilka razy tureckimi zwrotami, grzecznie je tłumacząc „oddalcie się w niewiadomym nam kierunku”. Niestety nic ich nie zniechęcało, poza momentami, gdy je dotykałem. Wyjątkowo tego nie lubiły i od razu oddalały się na większy dystans. Snupi także był zmęczony nieustannym gwizdaniem, cmokaniem i wystawionymi mu przed nos rękami, szedł szybko przed siebie. Było tak gorąco, że nie mieliśmy siły nieść go w transporterze. Z małych uliczek wydostaliśmy się na główny deptak. Takich tłumów nie widzieliśmy nawet w Stambule. Nie wiem, co ludzie tam robili, skoro wszystkie restauracje były zamknięte z powodu Ramadanu. Poprawka – większość knajpek była otwarta, ale nic w nich nie można było kupić. Ludzie przebywali w środku chyba tylko dla własnego towarzystwa.
Za chwilę otoczyła nas kolejna chmara dzieciaków. W pewnym momencie mieliśmy ze 3 grupy pościgowe. Gdy zatrzymaliśmy się, by spojrzeć na mapę, to około 15-letni chłopak podszedł i kopnął Snupka. Na szczęście nie było to mocno, bardziej szturchnięcie. Iza zaczęła ostro krzyczeć na niego po polsku. Wtedy zbliżył się do nas jakiś facet i … zaczął ochrzaniać dzieci. Poszły skąd przyszły, a nasz wybawca słabym angielskim zaproponował, że zabierze nas do cichego i spokojnego miejsca, gdzie będziemy mogli odpocząć i coś zjeść.
Wylądowaliśmy w czymś, co przypominało galerię handlową urządzoną na dziedzińcu starożytnego budynku. Ściany z grubego ciemnego kamienia, fontanna na środku, a za dach służył rozwieszony biały (kiedyś) materiał. Wewnątrz było kilka restauracji i małe sklepy z biżuterią. Było przyjemnie chłodno i dało się zjeść coś na ciepło. Nasz towarzysz okazał się przewodnikiem, a hobbystycznie producentem filmowym. Po chwili dołączył się do nas jego znajomy. Podjadając gozleme – jedyne, na co było nas stać w drogiej restauracji – rozmawialiśmy o mieście i oglądaliśmy ich etiudy filmowe na telefonie komórkowym.Perspektywa kolejnych grup dzieci i temperatura odwiodły nas od chęci zwiedzania miasta. Chociaż nie znoszę wysokich temperatur, to coś jeszcze napomniałem o zobaczeniu rzeki. Przecież to Tygrys, ten Tygrys, o którym tysiąc razy czytaliśmy w podręcznikach od historii. Ale Iza, która uwielbia „ciepełko i słoneczko” błagała byśmy sobie go odpuścili. Skierowaliśmy się więc na zachód, w stronę wylotówki na Mardin. Musieliśmy przejść ponad 3 km, a złapanie podwózki, było niemożliwe, wąskie uliczki co chwile się korkowały z powodu jakieś dostawy i trwającego bazaru. Temperatura powietrza rosła z każdą minutą, a każdy centymetr naszego ciała topił się we własnym sosie. Staraliśmy się przemieszczać tylko w cieniu budynków i drzew. Przebywanie na promieniach słońca było po prostu niemożliwe do wytrzymania. Gdy brakowało osłony, to mimo ciężkiego plecaka, wolałem przebiec, niż o te kilka sekund dłużej się prażyć. Gdy przerwy w cieniu były dłuższe musieliśmy brać Snupiego pod pachę, bo chodnik parzył jego poduszki łap. W końcu nie miałem na to sił, ale wtedy odkryłem jak inteligentny jest Snupi, bo sam zaczął szukać dla siebie trasy, która przebiega w cieniu. Farciarzowi przy jego małym ciałku, było dużo łatwiej znaleźć kawałek schronienia.
Gdy doszliśmy do trasy, nie było tam niczego, za czym moglibyśmy się schować. Snupiego wpakowaliśmy więc do transportera, którego dodatkowo zasłoniliśmy plecakami. Próbowaliśmy napić się wody, ale ta którą dostaliśmy 1,5 godziny wcześniej jako zmrożoną, była już ohydnie gorąca. W ogóle nie gasiła pragnienia. Snupi połykał ją za to jak dziki. Przydrożni sprzedawcy arbuzów i melonów bacznie nas obserwowali. Sami wyglądali, jakby upał nie robił na nich większego wrażenia. Przekonywali nas żebyśmy pojechali autobusem, bo nikt się dla nas nie zatrzyma. Gdy wytłumaczyliśmy, że całą drogę od Stambułu przemierzyliśmy w ten sposób, oczy wyszły im z orbit. Gdyby tylko wiedzieli jak łatwe jest łapanie autostopa w Turcji, gdy jest się turystą.
Każda sekunda na drodze była piekłem, po 5 minutach zatrzymało się auto. Dwóch przyjaciół – jubilerów jechało do Mardinu, by sprzedać swoje wyroby. Ludzie z bliskiego wschodu uwielbiają biżuterię, ale tą złotą, w szczególności z żółtego złota, błyszczącą i z dużą ilością kamieni. Noszą ją zawsze i w dużej ilości. Każdy mężczyzna ma sygnet. Na srebrne bransoletki Izy patrzyli chyba z politowaniem. Od Mardinu dzieliła nas godzina jazdy, a samochód był nowy i klimatyzowany, więc zdążyliśmy się rozsiąść. Na marginesie, dodam tylko, że chociaż wiele pojazdów w Turcji ma klimatyzacje, to kierowcy często z niej nie korzystają. Nie wiem, czy z oszczędności, czy z przyzwyczajenia do upałów. Na szczęście, gdy widzieli nasz stan, zazwyczaj ją włączali. Nasi wybawcy poczęstowali nas dodatkowo zimną wodą. Snupi zasnął aby regenerować siły, tak mocno odpłynął, że przez chwilę zastanawialiśmy się czy żyje.
Nasi chwilowi gospodarze byli nietypowymi przyjaciółmi, bo jeden był muzułmańskim tureckim Kurdem a drugi ortodoksyjnym chrześcijaninem z Syrii. Jak wyjaśnili znają się od dziecka, razem mieszkali w jednej wiosce i nigdy ich wiara nie była przeszkodzą. Wyjaśnili, że w tym rejonie jest wielki mix wyznań i narodowości, większość ludzi nie ma z tym najmniejszego problemu. Lubiani nie są tylko ateiści, zresztą o tym już wcześniej się dowiedzieliśmy. Tacy ludzie nie są godni zaufania i nie można wierzyć w ich moralność. Iza zaczęła dzwonić do Murata, ale nie odbierał. Próbowaliśmy kilkanaście razy. Gdy wjechaliśmy do miasta, nie wiedzieliśmy co robić, ale gdy zobaczyliśmy, że stara część miasta jest położona na wysokim wzgórzu, to poprosiliśmy o wysadzenie nas tam. W końcu lepiej na własnych nogach dostać się z góry na dół, niż odwrotnie. Zdążyliśmy odpocząć, więc zwiedzimy powierzchownie stare miasto, a potem jedzenie, kąpiel i spokój u Murata, a jutro pozwiedzamy dokładniej – taki był zamysł.
Zabytkowy Mardin okazała się miastem zupełnie innym, od wszystkich, które do tej pory widzieliśmy. 100% orientu, niska zabudowa z pięknie zdobionymi bramami i wąskimi kamiennymi uliczkami, wszystko w odcieniach bieli. Co drugi sklep sprzedawał złotą, bogato zdobioną biżuterię i antyki. Gwarna i zatłoczona główna ulica, z kolei każda odchodząca uliczka przepełniona chłodem, spokojem i przywiązanym w bramie osiołkiem. Wszystko super, ale nie mieliśmy żadnej wiedzy o tym mieście. Nic wcześniej nie sprawdzaliśmy, bo byliśmy przekonani o schronieniu u Murata, który wciąż nie odpowiadał. Postanowiliśmy, że znajdziemy gdzieś internet i skontaktujemy się z nim przez Facebook, albo z mamą Izy przez program Viber (program, który wykorzystuje łącze internetowe do prowadzenia rozmów głosowych, nie trzeba zakładać żadnego dodatkowego konta, działa tylko z wykorzystaniem numeru telefonu, wtedy było to coś wyjątkowego), która jako ostatnio miała wieści od Murata. Na mieście nikt nie znał języka angielskiego. Nawet słowa „internet” i „wifi” nie wywoływały reakcji. W końcu jednak osoba pokazała nam gdzie iść, jakimś cudem na głównej ulicy natknęliśmy się na kafejkę internetową.
W środku tłum młodych chłopaków, grających w World of Warcraft i strzelanki. Cudownie – pomyśleliśmy, chłopki musieli coś pożytecznego z tych gier wynieść. Na pewno ogarniają angielski. I co? Dupa! Ani słowa! Żaden, nawet młody opiekun kafejki. Jakim cudem? Ile dzieci w Polsce, w tym my sami, nauczyło się angielskiego oglądając Cartoon Network, gdy nie nadawało jeszcze po polsku. Albo gry Commandos, Wolfenstein, GTA i cała reszta, to one były moimi nauczycielami. Nie było wifi, ale udało nam się skorzystać z komputera. Skontaktowaliśmy się z mamą Izy, ale wiedziała tylko, że Murata nie ma już w Holandii, jej samej też nie udało się dodzwonić. Poszukaliśmy w internecie jakiś tanich noclegów w Mardinie – nic. W ogóle informacji o mieście i noclegów było jak na lekarstwo. To już koniec Turcji, mało kto wybiera się dalej niż Kapadocja, a co dopiero do granicy z Syrią. Najgorsze było to, że dalsza droga, przez najbliższe 2 dni to równie nieprzyjazny klimat.
Trudna decyzja: czekamy na kontakt, ale nie wiemy jak długo i z jakim efektem, czy ruszamy dalej. Stary Mardin na wzgórzu jest prawie oddzielnym miastem od nowego na dole. W starej części noclegów nie było żadnych, do nowej części nie mieliśmy siły iść. Zdecydowaliśmy więc, że ruszamy dalej, nie wiemy gdzie się zatrzymamy, ale może natkniemy się na przydrożny motel, a jeśli zostanie nam spanie w namiocie, to przynajmniej na jakimś pustkowiu, a nie w mieście. Musieliśmy coś zjeść. Wszystkie restauracje były zamknięte, w innych miastach otwarte były chociaż sklepy, w których dało się kupić chleb albo stragany z owocami. Tutaj otwarte były tylko małe sklepiki, w których do jedzenia były co najwyżej lody i chipsy. Postanowiliśmy, że pooglądamy te ładniejsze zabytki, które mamy po drodze do głównej drogi wyjazdowej, a nuż w tym czasie odezwie się Murat, albo znajdziemy restaurację. Minęliśmy 3 piekarnie, wszystkie otwarte, ale na regałach pustki, znowu nie potrafiliśmy zrozumieć, po co są otwarte. Zeszliśmy w boczne uliczki, podziwiać klimat miasta. Wypatrzyliśmy wysokie schody. Tam zrobiliśmy zdjęcie, które stało się wizytówką naszego wyjazdu. Dopiero w tym momencie poczuliśmy, jak wiele osiągnęliśmy i jednocześnie jak absurdalny jest nasz wyjazd. W umysłach cofnęliśmy się do podstawówki i gimnazjum, gdy czytaliśmy te wszystkie wzmianki o jakiś abstrakcyjnych terenach, gdzie przez tysiąclecia rodziła się kolebka i historia znanej nam cywilizacji. To wszystko gdzieś tam daleko na wschodzie, gdzie nigdy w życiu nie będziemy. Tymczasem jesteśmy. Dotarliśmy tutaj podczas pierwszej w życiu podróży autostopem, jest z nami pies, kundel adoptowanym ze schroniska. Stoimy i patrzymy na setki tysięcy kilometrów kwadratowych, nazywanych kiedyś Mezopotamią.
Mój kolega chce przewieźć 4 miesięcznego psa na Ukrainę do swojej rodziny. Z tego co wyczytałem to potrzebne jest do tego czip wszczepiany pupilowi pod skórę, paszport tego psa i szczepienie. Czy potrzebne jest cos jeszcze czy przejedzie z tym psem przez granice bez problemu?
jeśli czytałeś uważnie, to powinieneś widzieć link do strony https://www.pettravel.com/passportnew.cfm , na której sprawdzić można wymagania do niemal każdego kraju. Jeśli ktoś będzie chciał zabrać kiedyś psa z powrotem do Polski (Unii Europejskiej), będzie potrzebował badania miareczkowania.
Też mi się marzy ta kolebka 🙂 Mezopotamia, to już brzmi jak bajka 🙂 Zazdroszcze!