Na blogu wspomnieliśmy już o naszym ślubie na Bali. Wypadałoby zatem opowiedzieć, jak wyglądał pierwszy krok w jego kierunku i o tym, jak Snupi wcisnął to w wszystko swój nos. Tym bardziej, że to niezła historia, w której pojawiją się nawet elementu strachu.
Dzień zapowiadał się wyśmienicie (jego początek opisany w tym wpisie). Czekaliśmy cierpliwe na jakikolwiek pojazd przy stacji benzynowej. Czuliśmy się jak w amerykańskim filmie o parze, której zepsuł się samochód na środku pustyni w Arizonie. Zamknięty bar, na stacji jedna zaparkowana ciężarówka, a w zasięgu wzroku tylko pustynia, wierzchołki gór i konstrukcje instalacji elektrycznej okraszone jedynie szumem wiatru.
Zatrzymał się dla nas przemiły mężczyzna z rudawymi włosami i cerą jaśniejszej od mojej. Skwar przeszkadzał mu chyba jeszcze bardziej niż nam, bo klimatyzację miał ustawioną tak mocno, że zaczęło nam być zimno. Zaciekawieni jego wyglądem, zapytaliśmy, czy jest Turkiem. Wyjaśnił, że żyje wielu Turków o wyglądzie zbliżonym do jego. Zaskoczyło nas to ogromnie, ale nie drążyliśmy tematu, żeby nie poczuł się urażony. Chwilę później zatrzymaliśmy się na kolejnej stacji benzynowej, bo Veysel oznajmił, że musi kupić coś do jedzenia. Ramadan dopuszcza, by osoby „w drodze” jadły i piły. Spotkaliśmy już takich, którzy z tej ulgi korzystali, więc nas to nie zdziwiło. Okazało się, że jedzenie nie było dla niego, tylko dla nas. Przepraszał, że to tylko ciasteczka, ale nic innego nie było. Veysel był naprawdę nietypowy, jak na Turka, mówił spokojnie, nie palił papierosów, samochód prowadził bardzo uważnie. Oznajmił, że jako nasz gospodarz, zadba o nas najlepiej, jak potrafi i zawiezie do Tatvanu, skoro tam właśnie zmierzamy (sam jechał do miasta Bitlis, 25 km przed Tatvanem). Po drodze zatrzymał się jeszcze pokazać nam atrakcję, która leży tuż przy drodze, ale jeśli się o niej nie wie, to łatwo ją przegapić. Atrakcja nazywana przez okoliczną ludność „Małym Pamukalle”.
Wyjaśniliśmy, że nie zmierzamy bezpośrednio do Tatvanu, tylko do położonego obok niego wulkanu Nemrut. Jednak ciągle nie jedliśmy nic konkretnego, no i musieliśmy zrobić zapas jedzenia na wspinaczkę i nocleg. Nie wiedzieliśmy też, czy chcemy ruszyć na wulkan jeszcze tego samego dnia, czy znaleźć nocleg w mieście.
Ani my, ani nasz gospodarz, nie wiedzieliśmy, gdzie zaczyna się szlak na szczyt wulkanu. W naszym przewodniku nie było o tym ani słowa. Za to przewodnik wskazywał, że w Tatvan znajduje się biuro informacji turystycznej. Poprosiliśmy o podwózkę pod ten adres. Budynek okazał się w całości zajęty przez firmę, w której nikt nigdy nie słyszał o informacji turystycznej, co gorsza, nikt nie znał nawet jednego angielskiego słowa. Ruszyliśmy więc na poszukiwania jedzenia. Jak się okazał, w całym mieście nikt nie znał chociaż słowa po angielsku. W 10 restauracjach, które minęliśmy nie można było kupić jedzenia z powodu Ramadanu. W końcu właściciel kolejnej z nich stwierdził, że zna jedno miejsce, gdzie MOŻE da się coś zjeść. Właściciel jako przewodnika dla nas wysłał swojego 10-letniego syna. Szliśmy i szliśmy, po 10 minutach stwierdziłem, że coś chyba nie gra, ale z chłopcem nie mogliśmy się ani trochę dogadać, nawet gdy Iza próbowała po turecku. Po 20 minutach dotarliśmy. Gdybym wiedział, że ten maluch przegoni nas przez pół miasta w 30 stopniowym upale, to wolałbym już zjeść na obiad kiełki bambusa. Najlepsze jest to, że to nie chłopiec robił sobie z nas jaja, prowadząc na około, wszystko zawdzięczaliśmy obliczeniom jego taty, który oznajmił, że to 5 minut.
Wylądowaliśmy na głównym deptaku nad brzegiem jeziora Wan, które w tym miejscu nie wyglądało zbyt urokliwie. We wskazanej restauracji obsługę stanowiło 3 chłopaków wystylizowanych na przystojniaków-cwaniaków. Nie wróżyło to nic dobrego, tak samo jak brudne sztućce, ale skoro szliśmy tu 20 minut… Słabych wrażeń smakowych nie poprawiło nawet zamówienie naszego ulubionego tureckiego dania – Sac Tava. Dowiedzieliśmy się za to, że na szczyt wulkanu prowadzi asfaltowa droga, już niemal ukończona. To przykre, że odbiera się dzikość takim miejscom, ale w tamtej chwili była to dla nas zdecydowanie dobra wiadomość. Nie ruszyliśmy w tę podróż, by zdobywać szczyty. Nie mieliśmy zielonego pojęcia, którędy można się wspinać pieszo i nie mieliśmy od kogo się tego dowiedzieć. No i musielibyśmy to robić w nocy, bo w ciągu dnia upał by nas wykończył, poza tym wciąż nie mieliśmy zapasów, a do zachodu słońca zostało niewiele czasu. Wspinaczka następnej nocy kosztowałaby nas utratę całego dnia w tej średnio przyjemnej okolicy.
Ruszyliśmy na zakupy z planem spania w namiocie najbliżej wulkanu jak się uda i podjęcia próby wjechania z kimś do krateru rano. Standardowo – wszystkie piekarnie były otwarte, ale nic nie sprzedawały z powodu Ramadanu, a na straganach z owocami wszyscy chcieli nas oszukać. Z ogromną radością dostrzegliśmy supermarket. Kupiliśmy nutelle, pieczywo i melona. Uznaliśmy, że to nam wystarczy, skoro na wulkan prowadzi droga. Robiło się coraz później, słońcu pozostała maksymalnie godzina przed schowaniem się za okolicznymi wzniesieniami.
Mijały nas dziesiątki aut, ale nikt się nie zatrzymywał, co w Turcji jest nieprawdopodobne. Byliśmy zdeterminowani, by opuścić miasto, więc zaczęliśmy iść w stronę peryferii z wciąż wystawionymi kciukami. Przez 15 minut nikt się nie zatrzymał, by w jednej chwili zatrzymały się dwa auta równocześnie. Jeden bliżej mnie, drugi obok Izy. Ten przy mnie – czarny terenowy samochód, a w środku 2 młodych Turków, którzy wyglądali jak członkowie gangów z Los Angeles. Czapki z daszkiem, luźne sportowe ubrania, brody wygolone w nietypowe kształty. Tymczasem w samochodzie bliżej Izy, białej Toyocie, siedział typowy Turek w wieku około 30 lat, w czystej i wyprasowanej białej koszuli. Jechaliśmy już z 20 podobnymi do niego. Wybór mógł być tylko jeden…
No przykro mi, że Was rozczaruję, ale nie wybraliśmy ziomków 😀 Takiego image nie spotkaliśmy nawet w Stambule, a nie był to idealny moment na walkę ze stereotypami. Mężczyzna z Toyoty okazał się wyjątkowo bystry, sam zaproponował rozmowę poprzez komórki i ściągnięte słowniki. Oznajmił, że podwiezie nas tak wysoko na wulkan, dokąd położony został asfalt. Opowiedział, że jest nauczycielem, niedługo się żeni. Zapytał, czy my też jesteśmy parą. Na początku wyprawy, by uniknąć wszelkich problemów (podrywów Izy, czy nieprzychylnego traktowania z powodu bycia parą bez małżeństwa) ustaliliśmy, że będziemy kłamać, iż właśnie się zaręczyliśmy. Tak też mu odpowiedzieliśmy. Mężczyzna zdążył znaleźć nas na facebooku i wysłać zaproszenia. Na dwie komórki, jego i naszą, prowadziliśmy rozmowę o naszej wycieczce. Dzięki miłej atmosferze nawet się nie obejrzeliśmy, a już zaczęliśmy podjeżdżać drogą na wulkan.
W pewnym momencie, gdy zajęty byłem odpisywaniem na jego pytanie, Iza zaczęła powiedziała “Piotrek nie podoba mi się to”. OHO, zrobiło jej się niedobrze po tym kiepski obiedzie – pomyślałem. Iza powtórzyła z jeszcze 2 razy „Piotrek nie podoba mi się to”. Ja całkowicie zdezorientowany zacząłem kręcić głową we wszystkie strony w poszukiwaniu zagrożenia, niczym kura szukająca ziarna. Iza nie potrafią jakoś tego z siebie wykrztusić, tak jakby zapomniała, że przecież może mówić do mnie wszystko, a on i tak nie zrozumie.. W końcu „on napisał coś dziwnego”. „To znaczy?” – zapytałem, wysiadamy? A Iza „nie wiem”. Znowu wróciłem do przekonania, że jest jej niedobrze po obiedzie, a „on napisał coś dziwnego”, odnosiło się po prostu do tego, że czegoś niezrozumiała. Ze 2 razy jeszcze zapytałem „wysiadamy?”, a Iza wciąż „no nie wiem”. W końcu oznajmiła „wysiadamy”. Kierowca nie reagował w żaden sposób na całą naszą rozmowę. Dopiero gdy powiedziałem, żeby zatrzymał samochód i że chcemy wysiąść, to zaczął przepraszać. Ja ciągle nie wiedziałem o co chodzi, za to wiedziałem, że się nie zatrzymuje, nawet nie zwalnia. W końcu zwolnił, ale wciąż jechał, ciągle przepraszając. Zaczęliśmy domagać się zatrzymania we dwójkę, co poskutkowało. Iza wysiadła i zaczęła wyciągać bagaże, ja sam wciąż pozostawałem w środku, bo nie wiedziałem, czego mogę się spodziewać (pamiętajcie, gdy podróżujecie w parach, zawsze niech mężczyzna pierwszy wsiada i ostatni wysiada z samochodu, porwać kobietę nie jest trudno, zostawcie także otwarte drzwi w samochodzie, dopóki nie wyciągniecie wszystkich bagaży z samochodu, to chociaż trochę zapobiegnie przed nagłym odjazdem i kradzieżą waszych rzeczy). W pośpiechu zaczęliśmy zakładać plecaki, mężczyzna wyszedł z auta i znowu zaczął przepraszać i prosić, żebyśmy wsiedli z powrotem, a ona zawiezie nas na szczyt. Iza, w końcu, po blisko 2 minutach całej akcji, rzuciła na szybko „on chciał, żebym Cię zostawiła i z nim pojechała”. Byliśmy wściekli, ale nie byliśmy w stanie ocenić jego intencji i kim jest, więc ze spokojem powiedzieliśmy, że nie ma problemu, nie gniewamy się, ale nie chcemy dalej jechać. Mężczyzna wciąż naciskał, my zaczęliśmy odchodzić. On nie chciał odjechać, zaczęliśmy się bać, że to jakiś świr i zaraz zacznie nas gonić. Szliśmy coraz dalej w pole, w końcu odjechał.
Zapytałem Izy, czemu tak długo nie potrafiła mi wyjaśnić co się działo i czemu tak długo zwlekała z decyzją o opuszczeniu auta. Odpowiedziała, że najpierw była w szoku, bo przecież 3 minuty wcześniej powiedzieliśmy mu, że jesteśmy zaręczeni. A gdy zszedł z niej szok, to uświadomiła sobie, że tak bardzo nie chce jej się iść pieszo pod górę, że zastanawiała się, czy da się z tej podwózki coś jeszcze ugrać… W sumie byłem z niej dumny 😀
Wylądowaliśmy gdzieś w połowie wysokości wulkanu. Jedynym obiektem, za którym mogliśmy się schować, było wzniesienie terenu kilkaset metrów od nas. Czarnymi torebkami na psie odchody zakleiliśmy wszystkie odblaskowe elementy w namiocie. Nie mogliśmy mieć pewności, że mężczyzna to nie jakiś zboczony świr, albo nie wróci ze swoimi kolegami, bo jego duma została urażona. Nasz strach spotęgowało dodatkowo to, że kilka minut po całej akcji usłyszeliśmy przejeżdżający samochód. A kto, u licha, wjeżdża na wulkan po zachodzie słońca? A chwilę później przejazd kolejnego, tym razem w odwrotną stronę. Szuka nas – ogarnęło nas chwilowe urojenie.
Byliśmy jednak dobrze ukryci. Namiot w kolorze zgniłej zieleni na pustynnym polu pokrytym resztkami trawy i małymi krzakami był niewidoczny z drogi. Tak długo jak nie włączymy latarek, jesteśmy nie do namierzenia. Na koniec szykowania obozowiska stwierdziliśmy nawet, że będzie to chyba najbezpieczniejsze, a napewno najspokojniejsze, miejsce noclegowe, jakie mieliśmy do tej pory. Dotychczas zawsze musieliśmy się spodziewać kradzieży i niespodziewanych najść, jeśli nie przez złych ludzi, to dzieciaków, które rozchichotane latały wokół naszych namiotów i były ciekawe turystów. Tutaj nie było nic, w zasięgu wzroku był tylko jakiś duży budynek, dość daleko, na dodatek po drugiej stronie doliny o stromych zboczach. Nie było widać żadnych świateł z jego okien, ani nie dochodziły z niego żadne dźwięki. Przypomnieliśmy sobie, że ktoś wspomniał nam w mieście, że na zboczu jest hotel, ale obecnie nieczynny. Poza tym widać było tylko rozświetlony w dole Tatvan, jezioro odbijające resztki promieni słońca i kontury wysokich gór oddalonych dziesiątki kilometrów. Widok był jednym z lepszych, jakie widzieliśmy. Mieszanina kolorów: różowego, niebieskiego, pomarańczowego i przeszywającego tę pustkę wiatru…ahh. Tak żałujemy, że naszym jedynym sprzętem fotograficznym był wtedy smarthphone. W taki widok można się wpatrywać godzinami, no dobra, aż nie zrobi Ci się cholernie zimno 😀 Teren pustynny wychładza się przecież momentalnie, a do tego byliśmy już na kilkuset metrach nad poziomem morza. Poza tym nie chcieliśmy używać latarek, więc zawinęliśmy się do śpiworów. Przekonani o nocy bez żadnych niespodziewanych wrażeń, usnęliśmy błyskawicznie.
Gdy delikatnie się przebudziłem, zobaczyłem Izę z otwartymi w przerażeniu oczami, Snupi za to spał nieprzytomnie. „Co jest” – zapytałem. “Usłyszałam jakieś szum”. Wsłuchaliśmy się i… cisza. Uspokoiłem Ize i siebie 😀 – „Zobacz Snupi śpi nieprzytomnie, gdyby coś się działo, to już by świrował”. Zwinęliśmy się z powrotem w śpiwory. Nagle usłyszeliśmy bardzo delikatne trzaskanie suchej trawy, ale tak delikatne, że nie mógła to być ludzka stopa. Szybko przypomniałem sobie, że ziemia w okolicy pokryta była bobkami. Więc od razu wydedukowaliśmy, że to jakiś zając, albo inne dzikie stworzenie. Snupi obudził się, ale na skutek naszych rozmów, wciąż był spokojny. Zwinęliśmy się z powrotem w śpiwory. Zanim zdążyliśmy zasnąć, znów usłyszeliśmy pękającą suchą trawę i następną, i następną. Niespełna sekundę później – Ueueeuuu, ueueeeuuu – dźwięk chyba ludzki, ale mający swoje źródło bardzo daleko od nas. Od razu stwierdziliśmy, że to pewnie jacyś pijani ludzie z hotelu. No ale przecież hotel miał być nieczynny. Więc może to jakaś pijana młodzież urządziła sobie biwak na szczycie? Ale pijani muzułmanie? To raczej niemożliwe, a już na pewno w czasie ramadanu. Ale oprócz tego pokracznego jęku, nie było żadnych innych dźwięków ludzkich. Za chwilę po namiocie przejechało światło latarki, ale w taki sposób, że byłem pewien, że nie został on jeszcze zauważony, bo promień światła ani na chwilę się na nas nie zatrzymał. I znów ten dźwięk ueueeuuuu, ueueeeuuuu. Kur… co jest grane?! – mózg wskoczył na bardzo wysokie obroty. Przecież to nie może być ten koleś, gdyby chciał tu wrócić i nas skrzywdzić, to nie zdradzałby swojej obecności jękami i latarką. No chyba, że jest naprawdę nieźle poprany i wywołanie u nas strachu sprawia mu przyjemność. Dziwaczne jęki ucichły, ale promień latarki zaczął przejeżdżać po namiocie coraz częściej, a jego moc wzrastała, co oznaczać mogło tylko jedno, że się jego źródło się do nas zbliża. Nagle wokół całego namiotu zaczęło wszystko szumieć i chrobotać. Siedziałem przez chwilę sparaliżowany. Iza siedziała ze Snupkiem wciśniętym mocno w siebie i trzymała jego pysk, żeby nie pozwolić mu szczeknąć i zdradzić naszego położenia. Już od kilku sekund w jednej ręce trzymałem gaz pieprzowy i nóż, które podświadomie odnalazłem wśród rzeczy. Oznajmiłem, że wychodzę, „nie możemy zostać zaskoczeni tutaj w środku”. Bałem się jak 5 letnie dziecko potwora z szafy. Najtrudniejsze było otworzyć zamek błyskawiczny w drzwiach namiotu. Czy to nie żałośnie śmieszne, jak człowiek upatruje schronienia w pomieszczeniach, jak myśli, że kawałek ściany w domu, drzwi, czy folii w namiocie uchroni go przed niebezpieczeństwem. Jak zamiast walczyć i reagować, wolimy czekać na to, co nastąpi. Wynurzyłem się z namiotu, to uczucie… to uczucie gdy moja głowa zrobiła się 3 razy lżejsza, gdy strach zamienił się w ulgę, było cudowne.
Okazało się, że nasz namiot otoczony jest przez stado kóz i owiec, a osobami, które świeciły i krzyczały, było dwóch nadciągających pasterzy. Wyglądali jakby wyrwali się ze średniowiecza, z kurtkami i kubrakami zrobiony z prawdziwej skóry i owczej wełny, tak samo rękawice i czapki. Jedyne co w ich wyglądzie było nowoczesnego to latarki oraz trampki. Wciąż byłem jednak lekko zaniepokojony, nie wiedziałem jak zareagują, być może to ich ziemia, być może są szalonymi dzikusami niczym z amerykańskiego horroru. Gdy podeszli bliżej, widać było, że to dobrzy ludzie. Młodszy – syn z uśmiechem kiwnął głową w geście powitania. Starszy podszedł do mnie i wyciągnął rękę by ją uścisnąć. Znów zaczął wydawać przeraźliwe jęki, ale patrzył na syna i na mnie. Wtedy syn, zaczął mu coś wyjaśniać. Wtedy zrozumieliśmy, że ten przeszywający nas przerażeniem odgłos, to zapewne efekt udaru, któremu uległ mężczyzna i na jego skutek utracił zdolność mówienia. Iza puściła Snupiego, który z niedowierzaniem patrzył się na dziesiątki stworzeń przed nim. Na szczęście nie szczekał i nie straszył zwierzyny.
Mężczyźni po kilkunastu sekundach przyglądania się nam, ruszyli dalej, w stronę doliny oddzielającej nas od hotelu. Moim największym zmartwieniem stała się teraz ręka, którą podałem pasterzowi. Pachniała niczym obora, a moja psychika nie pozwalała mi przestać uświadamiać sobie, że jego ręka mydła to dawno nie czuła. Wyczerpani stresem zasnęliśmy błyskawicznie. Obudziłem się przed 6 rano. Wiedziałem, że jeśli nie złapiemy okazji na szczyt to musimy tam iść pieszo, a z każdą godziną będzie się robiła coraz upalniej. Zacząłem budzić Izę, ale u niej rozbudzanie trwa z 30 minut, więc wyniosłem w tym czasie rzeczy na zewnątrz, spakowałem co mogłem i wziąłem się za krojenie melona i chleba na śniadanie. Widok był równie piękny, co wieczorem, dlatego pomyślałem, że to idealna chwila by oświadczyć się Izie.
Małe wtrącenie. Gdy tylko zdecydowaliśmy z Izą, że ruszamy w autostopową wycieczkę do Turcji i Armenii, to wiedział, że oświadczę się na niej Izie. Tak właściwie to chciałem to zrobić już pół roku wcześniej. Planowałem kupić bilety lotnicze na weekend do Gruzji, kiedy wypadały urodziny Izy. Plan jednak nie wypalił, bo miesiąc przed urodzinami Iza dostała zapalenia wyrostka robaczkowego. Mój nowy plan zakładał więc oświadczyny w Armenii. W jaskiniach kanionu rzeki Vorotan, o których wyczytałem na jakimś forum, że to odludne i piękne miejsce. Jak wiecie z naszej relacji, takim odludnym nie jest…
W sumie ta myśl powstała w mojej głowie, już kilka godzin wcześniej przy podziwianiu widoku wieczorem. No ale miałem plan, poza tym pomyślałem – trochę lipa, Iza będzie dzień oświadczyn kojarzyła też z jakimś napalonym Turkiem. Jednak miejsce było idealne. No i ostatnie wspomnienia dość traumatyczne, czy nie byłoby jednak dobrze zatrzeć te złe chwile (tak nieliczne w naszym wyjeździe) czymś dobrym. By nie zabrały nam sił w dalszej wyprawie. Robię to – zdecydowałem. Wyjąłem pierścionek z plecaka i schowałem do kieszeni w spodniach. Zacząłem poganiać Izę, by w końcu wyłoniła się z tego cholernego śpiwora, nie mówiąc już o namiocie, bo z każdą sekundą wznoszenia się słońca, widok tracił swoje estetyczne walory. Powolność Izy i brak chęci wstawania zaczęły mnie z każdym następnym ponagleniem coraz mocniej irytować, bo poza tym, że właśnie psuje idealną aurę krajobrazu, to doprowadza do marszu pod górę w zenicie. Gdy w końcu wyszła, to stwierdziła, że na razie nie chce jej się jeść, żebyśmy się spakowali i poszli jak najszybciej. No masakra, moje chęci spadły już do połowy. W końcu udało mi się ją przekonać, by na chwilę usiadła do jedzenia, no i stało się… Żadne z nas do końca nie pamięta, jak to wszystko przebiegło. Pamiętamy za to na pewno Snupiego, który zainteresowany Izy uśmiechem od razu podbiegł, wcisnął się między nas i zaczął lizać po twarzach. No tak, tak wygląda romantyczna i poważna chwila właścicieli psa. Wciska swój nos we wszystko, ale nie można się o to złościć, w końcu tyle razy jego pocieszna mordka ratowała nam humor w najgorszych sytuacjach.
Wiecie, że gdy wracaliśmy z naszego ślubu na Bali, przelatywaliśmy wprost nad wulkanem Nemrut i gdybyśmy tylko mieli lornetki, zobaczyć moglibyśmy to miejsce, gdzie rozbiliśmy namiot. Ciekawy splot wydarzeń. Tak jak ciekawy splot wydarzeń sprawił, że wulkan na zawsze będzie mieszanką wspomnień z zaręczyn i skojarzeń ze zboczonymi Turkami, bo na szczycie spotkaliśmy kolejnego mężczyznę, który chciał, aby Iza smarowała go kremem przeciwsłonecznym. A sam Tatvan, po zejściu z wulkanu znów nie okazał się dla nas życzliwy, bo w pewnym aucie zostawiłem swoje zapasowe buty, a chwilę później miejscowe dzieciaki próbowały nas okraść. Ale to już następna historia, o którą przeczytasz TUTAJ – fragment “Kevin, tzn. Snupi sam w Turcji”).
Wow! Przeczytałam z zapartym tchem! Historia idealna na opowiadanie wnukom siedząc w bujanym fotelu 🙂 Tyle przygód na jednej wyprawie.. gratuluję!!
Pozdrawiam serdecznie 😉
oby więcej przed nami 🙂 przygód! wnuków… może mniej 😀