Po 3 tygodniach spędzonych w Turcji nadeszła pora na przejazd do Armenii. W praktyce nie jest to takie łatwe, bo Turcja i Armenia nie utrzymują kontaktów dyplomatycznych. Do wyboru mieliśmy tranzyt przez Iran lub Gruzję.
Kusiła nas opcja Iranu, ale od zapoznanych w Turcji turystów usłyszeliśmy, że policja w Iranie może zastrzelić psa bez żadnego poważniejszego powodu – np. bo będzie za głośny, albo go aresztować. Traktowaliśmy te ostrzeżenia z dystansem, ale zdawaliśmy sobie sprawę, że muzułmanie w Iranie jako bardziej „radykalni” mogą mieć mało przychylne przekonania wobec psów (w islamie pies postrzegany jest jako nieczysty). Być może turyści mieli rację, skoro przeczytać można takie wiadomości http://www.tvp.info/17559865/chlosta-lub-grzywna-za-spacer-z-psem-projekt-ustawy-iranskich-poslow .Wybraliśmy zatem Gruzję, bo znaliśmy już ten kraj (byliśmy w niej rok wcześniej). Zarówno topografię, jak i jego zwyczaje. Dlatego Izy nie zdziwiło, gdy te kilka godzin wystarczyło bym został upojony alkoholem przez miejscowego. Ze swojej strony mogę tylko powtórzyć – dotarcie do Armenii nie jest łatwe (o tym, co się wtedy wydarzyło, przeczytać możesz TUTAJ – fragment “Gruzja – kraj krów, pięknych krajobrazów i czaczy”).
Pobyt w Armenii, po przekroczeniu granicy w okolicach miejscowości Saragyugh, rozpoczęliśmy od długiego oczekiwania na jakikolwiek pojazd. Przejście Snupka przez granicę było bezproblemowe, nie musieliśmy nawet pokazywać paszportu, strażnicy tylko patrzyli z niedowierzaniem. Okolica w połowie lipca jest przepiękna. Bezkresne puste przestrzenie pokryte wzgórzami i zielenią. Do dziś w głowie mam wspomnienia z noclegu w tej okolicy po stronie gruzińskiej (pod miejscowością Ninotsminda). Obserwowanie tej przestrzeni w nocy powodowało nietypowe uczcie, z jednej strony ogromnego wyciszenia, z drugiej niepokoju. Relaks Izy i leczenie mojego kaca przerwał uprzejmy staruszek w równie wiekowej Ładzie. Zaproponował by Snupek jechał poza swoim transporterem. Po drodze zatrzymała nas policja by… dorzucić kolejnego autostopowicza, a w zasadzie urzędnika, który musiał dostać się do największego miasta w okolicy – Gyumri.
Tam trafiliśmy na parę, która wracała do Erywania z pracy w rosyjskiej bazie wojskowej. Nasi gospodarze byli ogromnie dumni ze swojego miejsca zatrudnienia. Zresztą, o czym się wielokrotnie później przekonaliśmy, Rosja w oczach wielu Armeńczyków postrzegana jest jako „lepszy świat” i wspaniały sojusznik. Ponieważ w Armenii wszyscy, oprócz nas, znają rosyjski, to z ulgą i przyjemnością rozmawialiśmy z kobietą, która znała trochę angielski. Wiedzę zawdzięczała córce, która studiuje anglistykę. Z każdym kolejnym kilometrem atmosfera w samochodzie robiła się bardziej przyjazna, za to klimat na zewnątrz – odwrotnie: temperatura rosła, a zieleń zamieniała się w wyschnięte trawy i półpustynie. Po drodze nasi gospodarze kupili dla nas świeżo zebrane morele i brzoskwinie. Po tej degustacji stwierdziliśmy, że od teraz przymiotniki „soczysty” i „pyszny” pasują wyłącznie do owoców z Armenii.
Trafiliśmy do malutkiego mieszkania na obrzeżach Erywania, w którym żyje wspomniana córka z babcią. Gospodarze ogromnie się zdziwili, kiedy chcieliśmy zdjąć buty. Po Turcji, w której robi się to jeszcze na klatce schodowej, był to oczywisty nawyk. Wkrótce zauważyliśmy, że podłoga wygląda jakby nie zrobiono z nią absolutnie nic od powstania budynku, nawet mycia zbyt często nie doświadczała. Zresztą, cała kamienica, a nawet osiedle wyglądały na pozostawione same sobie. Stan budynku rekompensował widok z balkonu na Ararat. Zaledwie 2 dni wcześniej znajdowaliśmy się po jego drugiej stronie, na tureckim terytorium. Byliśmy znacznie bliżej, wręcz tuż pod nim, a mimo to widok od strony Armenii jest zdecydowanie bardziej imponujący. W Turcji jego ogrom i potęgę zaburzają inne, mniejsze wzniesienia, tutaj stoi samotnie na równinie. Widoczne zbocze także ma ciekawszą formę.
Nowi znajomi zaproponowali nam nocleg w hotelu, o jakże wdzięcznej nazwie Sochi Plaza. Byliśmy przerażeni tym pomysłem, przede wszystkim w perspektywie finansowej. Zostaliśmy jednak zapewnieni, że pokój na noc kosztuje 14 euro. Poprosiliśmy jeszcze naszych gospodarzy by upewnili się, że pies nie będzie problemem. Na miejsce dotarliśmy taksówką. Kierowca w żaden sposób nie skomentował obecności psa, albo mu to nie przeszkadzało, albo stwierdził, że jak już przyjechał, to bez sensu tracić klientów. Obiekt jak na nasze standardy noclegowe był niczym Plaza. W pobliżu stały także Sochi Cezar i Sochi Palace. No tak, czego można się spodziewać w ubogim kraju, podporządkowanemu Rosji i obywatelach w nią zapatrzonych. Obiad, dostarczony do pokoju, nas zszokował. W tureckich restauracjach nigdy nie mogliśmy się najeść, teraz dostaliśmy miskę pełną opiekanych ziemniaków i ogromny kotlet w stylu de volaille. Gdy kładliśmy się spać, z jeszcze pękającymi brzuchami, odkryliśmy opcję zapalenia w całym pokoju czerwonych neonów. Zaczęliśmy się zastanawiać nad „funkcją” hotelu i jego promocyjnych cen.
Rano ruszyliśmy na zwiedzanie Erywania. Na ulicach doznaliśmy kolejnego szoku. Turcja, jako kraj muzułmański, pozostawia dużą swobodę kobietom w kwestii ubioru. Nawet na peryferiach młode Turczynki chodzą już w spodniach i są w miarę zadbane. Jednak kobiety w Armenii wyglądają, jakby właśnie szły na wytworną kolację. Umalowane z ogromną starannością, w krótkich sukienkach lub zwiewnych spódnicach, w butach na wysokich obcasach, z gracją i wdziękiem zmierzają do pracy czy wypełniać zwykłe codziennie obowiązki. Niestety, niektóre przesadzają i wyglądają jak gwiazdy filmów porno. Wiele z nich ma także problemy skórne z powodu grubej warstwy makijażu w tak ciepłym klimacie. Mężczyźni również są zadbani i z gestów, mimiki i zachowania przypominają… Turków. Co za ironia, przecież tak się nienawidzą. W stolicy bez problemu wymienimy euro i dolary po dobrym kursie. Kantory budzą zaufanie, duże kioski z kilkoma kasami w środku. Samo miasto nie jest piękne, ani nie oferuje wiele do zobaczenia. Mimo tego wywarło na nas przyjemne wrażenie, zwłaszcza, niedoceniania część południowo-zachodnia. To tym bardziej dziwne, że zwiedzanie miast nie należy do naszych ulubionych czynności. Wolimy piękne krajobrazy. Ocenę dodatkowo podniosło to, co lubimy na równi z krajobrazami – jedzenie. Wiele potraw przypomina te tureckie, ale ich cena i porcje to zupełna przeciwność. Smaczny posiłek w Turcji dla jednej osoby, to nawet na peryferiach, koszt nawet 10 euro, a brzuch pusty. W Armenii za shoarmę (czyli to co u nas nazywa się kebabem), dolmę (mięso zawijane w liście winogron, podane z jogurtowym sosem) i zupę zapłaciliśmy mniej. Snupi również był zadowolony, bo w Turcji nic mu nie zostawialiśmy, a tutaj zgarnął resztki. Ruszyliśmy na poszukiwania noclegu. W Turcji wszyscy byli zdziwieni lub rozśmieszeni widokiem psa na smyczy, czystego i posłusznego. Niektórzy się go bali, inni się brzydzili, a niektóre dzieci próbowały nawet kopać. Mimo tego, w żadnym miejscu nie odmówiono nam z jego powodu podania jedzenia czy noclegu. W Armenii z kolei, wiele osób uśmiechało się życzliwe na jego widok, dzieci i dorośli podchodzili i pytali – czy mogą go pogłaskać, ale w 3 hotelach odmówiono nam pobytu, a wcześniej w ogrodzie restauracji mogliśmy zjeść dopiero, gdy schowaliśmy go do transportera. W Turcji było to konieczne tylko wewnątrz lokali, w ogródkach Snupi mógł siedzieć „luzem”. W końcu trafiliśmy do hostelu, w którym wyrażono zgodę na pobyt Snupka, po warunkiem że w pokoju będzie przebywał w transporterze bo „nie wiadomo, co zrobi, gdy nie będziemy go kontrolować podczas snu”. Wieczorem wszyscy zameldowani w hostelu goście chcieli się bawić ze Snupim, a mimo to obsługa miała do nas pretensje, gdy zaczynał szczekać z radości.
Kolejnego dnia ruszyliśmy do dwóch znanych miejsc kultu religijnego: świątyni w Garni i klasztoru w Geghard. Oddalonych o zaledwie 30 km od stolicy. Na miejsce dojechaliśmy dwoma autobusami, najpierw dużym w rodzaju polskich miejskich, następnie małym w rodzaju marszrutki. W obydwu nie było żadnych problemów ze Snupim. Budynek świątyni z I wieku n.e. nie zrobił na nas wielkiego wrażenia. Budowla wielkości dwóch kiosków Ruchu, mocno zniszczona trzęsieniami ziemi. Jednak dużo radości sprawił nam fakt uwiecznienia na zdjęciu naszego psa obok tak starego budynku. Możliwość wpisania mu do jego osiągnięć „obsikanie muru sprzed blisko 2000 lat” (zaraz obok obsikania palmy) budziło w nas pewną niewyjaśnioną pokusę, ale oczywiście nie pozwoliliśmy mu na to. Dużą satysfakcję całej naszej trójce sprawiła za to eksploracja okolicy, czyli kanion rzeki Azat, nad którym położona jest świątynia. Grzechem byłby przyjazd tutaj i pominięcie tej atrakcji. Wysokość i ilość bazaltowych formacji skalnych robi wrażenie. Z dołu udało nam się wyjechać okazją w starej Ładzie. Na równi z podziwianiem widoków, zastanawiałem się, jakim cudem ten pojazd się nie rozsypuje i żwawo przejeżdża po drodze pokrytej ogromnymi kamieniami i dziurami. Ja jechałbym wolniej nawet jeepem.
Oddalony o zaledwie kilka kilometrów klasztor w Geghard to już prawdziwa perła. Obiekt religijny, który wzbudził u nas największe emocje ze wszystkich, które do tej pory odwiedziliśmy: tureckie meczety, katedry w Polsce i Europie, czy Watykan. Wszystkie one swoim przepychem i rozmachem nie dorównują zwykłemu klasztorowi wydrążonemu w skale i nastrojowi, jaki panuje wewnątrz. Mistyczny i uspokajający, mimo obecności tłumu turystów. Wejście do niego kosztuje tyle, ile świeczek do modlitwy uzna się za stosowne kupić. Plecaki zostawiliśmy przy kasie, a Snupiego wnieśliśmy po kryjomu w transporterze, chociaż nigdzie nie było żadnych zakazów dotyczących obecności psa. Chociaż trudno przypuszczać, by ktoś tego przed nami próbował. Z szacunku nie próbowaliśmy nawet wprowadzać psa luzem, no cóż pewnie ktoś z Was powie, że już sama obecność psa w tym miejscu jest karygodna. Panujący wewnątrz chłód sprawił, że Snupi zasnął błyskawicznie.
Ruszyliśmy dalej, a tak naprawdę z powrotem, bo na klasztorze kończy się cywilizacja. Zatrzymał się dla nas dostawca napojów, który jechał do Erywania. Mieliśmy dylemat, jak ruszyć na dalszą eksplorację Armenii. Uogólniając – kraj składa się w zasadzie z dwóch dużych dróg, a reszta to tylko odnogi, które są wspomnieniem asfaltu. Mogliśmy dotrzeć do dużej drogi przez Erywań lub drogą na skróty przez miejscowość Lanjazat. Dostawca mówił, że ta krótsza jest mało uczęszczana, jednak gdy stanęliśmy na jej skrzyżowaniu by się chwilę zastanowić, akurat skręciły w nią 3 samochody. Uznaliśmy zatem, że nie może być tak źle. Kierowca pożegnał nas puszkami gazowanego napoju.
Minęła chwila i złapaliśmy okazję, niestety tylko kilka kilometrów. Kierowca wysadził nas na szosie i oznajmił, że jeśli będziemy potrzebować pomocy, to kilometr stąd jest jego gospodarstwo, po czym ruszył w bezdroże. Pomocy?! Przecież lada moment pojawi się nowy pojazd pomyśleliśmy, kawałek po kawałku, ale przecież się uda. W ten oto sposób wylądowaliśmy na środku pustyni… Zapraszamy do części 2/3.
Ale miło się czyta! Pozdrawiam i czekam na więcej!